Przedmiotem rozgrywki jest nie to, który z nich nagrał lepszy album, ale to, który lepiej go sprzeda. A to kwestia fundamentalna, gdy udziały hiphopowców na rynku z każdym rokiem spadają na łeb na szyję. Kto wygra, ten powie, że hip-hop wciąż ma się świetnie. I to dzięki niemu.
Takie przechwałki to jedna z nielicznych cech wspólnych 50 Centa i Kanye Westa. Obaj słyną z ego rozmiarów swoich rezydencji. Poza tym różni ich niemal wszystko – od drogi, jaką doszli na szczyt, po ich rzeczywistą wartość jako artystów.
U 50 Centa bez zmian. Były diler narkotyków z Nowego Jorku konsekwentnie pielęgnuje wizerunek typa spod ciemnej gwiazdy. Jednak jak na produkt, który miał doskonale się sprzedać, "Curtis" niewiele ma do zaoferowania fanom. Uderza ubogi urobek przebojów, do których 50 Cent miał dotąd lekką rękę. Zniechęca brak świeżych pomysłów, bo przecież Timbalanda i Justina Timberlake’a ma dziś na swoich płytach każdy – wystarczy odpowiednie honorarium.
Kanye West nie potrzebuje niczyjej pomocy. Tradycyjnie – samodzielny jako raper i producent sam pisze sobie hity. Jeśli zaprasza gości, to takich, dzięki którym zwróci na siebie uwagę nowej publiczności – na tej płycie słychać między innymi Chrisa Martina z Coldplay.
"Graduation" to płyta mniej rozbuchana niż genialne "Late Registration" sprzed dwóch lat, wciąż jednak świeża. Szczególnie w spojrzeniu Kanye na muzyczny recykling, bo Amerykanin równie chętnie jak z zapomnianych pereł soulu i funku korzysta z płyt Francuzów z Daft Punk czy Niemców z Can. Ale to maniakalne skupienie na dźwiękowym detalu ma złe strony – zdeterminowany, by udowodnić, że nie ma sobie równych, West traci na lekkości i poczuciu humoru. A w narcyzmie, z jakim rapuje wyłącznie o sobie i swoim geniuszu, jest wręcz nieznośny. A jeśli płyta okaże się sukcesem, następnym razem może być jeszcze gorzej.
Kanye West, "Graduation", Roc-A-Fella, 49’06’’, 50 zł
50 Cent, "Curtis", Interscope, 52’24’’, 54 zł