Obaj żądni sławy i niestrudzeni we wzajemnym dyskredytowaniu się. „Od błysku do rynsztoka, ze szczytu w zapomnienie/ Nawet twoi ochroniarze rymują lepiej od ciebie” – atakował Jay-Z Nasa, ten nie pozostał dłużny. „Sprzedałeś duszę za błyskotki” – odparował, nazywając konkurenta Gayem-Z. Korespondencyjny pojedynek na rymy pełne obelg pod adresem konkurenta swój finał znalazł dopiero rok temu podczas wspólnego koncertu raperów. Topór wojenny zakopali przy butelce szampana.
Konflikt nowojorczyków to już przeszłość, ale jest okazja, by znów skonfrontować ze sobą ich albumy wydane w zaledwie kilkutygodniowym odstępie. Dla Jaya-Z to pierwsza płyta, odkąd w 2003 roku zaskoczył fanów decyzją o przejściu w stan spoczynku jako raper. Dla Nasa – pierwsza w barwach słynnej wytwórni Def Jam dowodzonej dziś przez... Jaya-Z. Bo choć trudno w to uwierzyć, zwaśnione niegdyś gwiazdy łączy dziś przyjaźń, troska o kondycję współczesnego hip-hopu i wspólne interesy. I tylko ich kariery stoją aktualnie w innym punkcie...
Kiedy przed trzema laty Jay-Z składał broń, odchodził jako największy z rozgrywających hiphopowej superligi. Nie tylko uwielbiany raper, ale potężny biznesmen. Dlaczego więc wraca, skoro jako artysta sięgnął szczytów? Otóż Jay-Z kończy zabawę w 37-letniego emeryta, bo – jak utrzymuje – wierzy, że aby przetrwać, hip-hop potrzebuje płyt wydarzeń, nowych albumów gigantów takich jak on, Eminem czy Dr. Dre.
Niestety, tej postemerytalnej propozycji brakuje oryginalnej lekkości „The Blueprint” czy siły rażenia „The Black Album”, dwóch najmocniejszych pozycji w dyskografii Jaya-Z. Bogaty i spełniony artystycznie częściej powtarza sprawdzone patenty, niż stawia przed sobą nowe wyzwania. A młodych słuchaczy już na pewno nie porwie opowieściami z życia dojrzałego mężczyzny czy współpracą z Chrisem Martinem z Coldplay.
Głód, jakiego brakuje autorowi „Kingdom Come”, u Nasa słychać w każdym wersie. On, który już w wieku 21 lat przeszedł do historii genialnym debiutem „Illmatic”, by następnie rozmienić swój talent na drobne, z płyty na płytę odradza się jako stróż tego, co jeszcze w hip-hopie wolne od błysku biżuterii, ciemnych interesów czy mezaliansu z popem. I tak, pod prowokacyjnym tytułem kryje się gniewny manifest w obronie umierającej tradycji, pamięci o mistrzach starej szkoły rapu. To mocne wystąpienie Nasa nie zawsze idzie w parze z materiałem dostarczonym przez jego producentów, ale i tak wykonali oni lepszą robotę niż ci zatrudnieni przez Jaya-Z. Oby więc odrodzenie rapera z Queens nie sprowokowało nowej serii kłótni z jego aktualnym pracodawcą. Tym razem o to, który z nich zbiera lepsze recenzje.
Bartek Winczewski/ Przekrój
Nas „Hip Hop Is Dead”, Def Jam