Dobry, zły i... ładny

Damon Albarn, człowiek orkiestra brytyjskiej sceny rockowej, tym razem zatrudnia orkiestrę innych gwiazd.
/ 22.01.2007 17:03
Ceniony za Blur i uwielbiany za Gorillaz artysta postanowił nagrać płytę o Londynie. A wyszła z tego płyta jak pogoda w tym mieście – przelewający się zestaw piosenek ładnych, choć utopionych w melancholijnej mgle. Cały zestaw zabudowany jest kompozycjami jak londyńska ulica budynkami – ogólna koncepcja dużej klasy, ale poszczególne fragmenty trochę jakby zachowawcze. Choć to prawda – tu i ówdzie pojawia się prawdziwe arcydzieło.

Fanów zespołów Blur i Gorillaz ten album w pewien sposób pogodzi właśnie tymi rozsianymi dziełami sztuki piosenkowej – niezwykłym „Kingdom of Doom”, piękną przeróbką melodii napisanej wcześniej przez Albarna dla Marianne Faithfull w „Green Fields” czy wreszcie beatlesowskim „Behind the Sun”.
Melodycznie to, co robi Albarn, wciąż nieodparcie kojarzy się z typowo brytyjską tradycją znaną z Blur, a brzmieniowo projekt ten, nazwany The Good, The Bad And The Queen, przypomina z kolei Gorillaz. Klimatyczny, oparty na głębokiej, po jamajsku synkopowanej partii basu i niezbyt natrętnej, choć z zegarmistrzowską precyzją pulsującej perkusji. Przede wszystkim jednak prowadzony tak melancholijnymi wokalami Albarna, że aż prawie nieobecnymi. Stąd może te pogodowe skojarzenia. I stąd wrażenie jednostajności, które ani na ostatniej płycie Blur, ani u Gorillaz w takim stopniu się nie pojawiało.
Paradoksalnie najmniej ważne w przypadku The Good, The Bad And The Queen jest to, kto pomagał Albarnowi tę płytę nagrać. Osobowość kierownika góruje nad całym projektem jak ogórkowy wieżowiec sir Normana Fostera nad londyńskim City.
Ale zająć się tym trzeba, bo – najwyraźniej zmęczony rysunkowymi postaciami Gorillaz – Albarn postanowił zafundować sobie team supergwiazd z krwi i kości dobranych niczym drużyna Chelsea, też zresztą z Londynu. Produkcją całości zajął się sprawdzony spec od „miejskich” brzmień hiphopowych Danger Mouse. Basistą został Paul Simonon, weteran z The Clash (tych od słynnej płyty o tym samym mieście „London Calling”). Gitarzystą – sprawdzony Simon Tong z The Verve (tych od „Urban Hymns”, co się tłumaczy jako „Miejskie hymny”). Na perkusji gra 66-latek Tony Allen – już bez miejskich skojarzeń, za to z najwspanialszą kartą kariery muzycznej za sobą, bo grał w słynnym zespole Feli Kutiego, a poza tym ilu perkusistów może o sobie powiedzieć, że na manipulowaniu czasem upływającym między jednym a drugim „bum” zbudowało własny, oryginalny styl gry, który inni próbują naśladować?
Członkowie The Good, The Bad And The Queen byli ważni, jeszcze zanim nagrali tę płytę, i będą ważni długo po niej. Sama płyta jest ważna dziś, ciekawa w tej chwili. W kategorii albumów nagrywanych przez rockowe supergrupy pozostałaby w tyle za The Raconteurs i Cream, choć na głowę bije Electronic czy Power Station. Problem w tym, że supergrupa rzadko wprawdzie schodzi poniżej poziomu przeciętności, ale oczekiwania wobec niej bywają tak wyśrubowane, że jeszcze rzadziej bywa naprawdę super.

Bartek Chaciński/ Przekrój

The Good, The Bad And The Queen „The Good, The Bad And The Queen”, Parlophone