Mamy do czynienia z interpretacjami nader twórczymi nie tylko od strony muzycznej. Teksty hymnów zostały bowiem przełożone na język angielski i zmodyfikowane tu i ówdzie, co dodatkowo wzmacnia ewokowane przez nie obrazy. Nie jest to przyjemny widok... Pieśni, które wydają nam się dzisiaj niegroźnym elementem dyplomatycznego rytuału i miłym dopełnieniem widowisk sportowych, wykuwały się przecież na polach bitew, w błocie i krwi.
Nagrywając „Volk”, Laibach zajrzał więc w głąb otchłani i wydobył to, co narody świata łączy i dzieli zarazem. Pokazał, że wszystkie kroczyły do boju – często przeciw sobie! – z tymi samymi hasłami na sztandarach: Bogiem, Wolnością, Honorem, Wolą Ludu... Zaślepione wizją własnej wielkości, zahipnotyzowane marszowym rytmem pędziły w kierunku wskazanym przez przywódców niczym barany, które zdobią okładkę „Volk”.
Nie znaczy to, że Laibach szydzi z patriotyzmu. To zespół, który trzyma się z dala od dosłowności, unika łatwych do odczytania alegorii, uprawia sztukę symboliczną, wieloznaczną. Przez to skazuje się na egzystencję na rubieżach kultury popularnej, na granicy zapomnienia – bo ich przesłanie trafia w próżnię albo bywa rozumiane opacznie. Nawet przez fanów, do których równie chętnie zaliczają się anarchiści, co neofaszyści (a wszyscy przekonani, że Laibach jest adwokatem ich sprawy...).
Dręczy mnie tylko pytanie, czy „Volk” wzbudzi należne mu zainteresowanie w świecie, w którym nikogo nie obchodzi, gdzie leży Słowenia i jakie kolory ma flaga narodowa Hiszpanii, za to każdy potrafi rozpoznać dźwięk towarzyszący włączanej nokii i zanucić melodię z reklamy coli. Ale kto wie, może tym problemem Laibach zajmie się na kolejnej płycie?
Jarek Szubrycht/ Przekrój
Laibach – 10.12, Warszawa, Palladium