Jak jeżdżą samochodami matki w Polsce - wywiad z motomamą

Kobieta w samochodzie fot. Szymon Żurawski
Dziennie robi 120 km, jej rodzina samochód traktuje jako kawiarnię, miejsce odpoczynku, rozmów. Ona sama czasem w korkach je śniadanie… Rozmowa z motomamą Sylwią Smotarską, która bez auta żyć nie może, podobnie jak jej synowie.
/ 22.05.2017 12:29
Kobieta w samochodzie fot. Szymon Żurawski

Katarzyna Troszczyńska: Wyobrażasz sobie, że będąc matką mogłabyś nie mieć samochodu?

Sylwia Smotarska: Nie, nigdy w życiu. Jestem typową „motomatką”, pewnie jak wiele współczesnych kobiet. Dziennie potrafię zrobić koło 120 km. Mieszkamy po Warszawą, synowie dojeżdżają do francuskiej szkoły na warszawskiej Sadybie, 20 kilometrów od naszego domu. Czasem jeżdżą na różne godziny, bywa, że odwożę jednego, wracam po drugiego.
Od września będzie jeszcze weselej, bo Kuba idzie do gimnazjum, które jest w innej części miasta. Będę więc kursować dwa razy tyle. Na pomoc Roberta, mojego partnera, nie mogę liczyć, bo w tygodniu nie ma go w Polsce, pracuje teraz w Niemczech, przylatuje tylko na weekendy.
Do tego proszę dodać mnie. Wprowadzam na rynek francuską markę kremów, jeżdżę na spotkania, targi. Bez auta bym zginęła.

Rodzinne wakacje nie takie spokojne, jakby się wydawało. O podróżowaniu samochodem z czwórką dzieci pisze blogerka Karolina Kaliś

Życie w samochodzie… nie jest trochę straszne?

Dla mnie nie. Od zawsze jeżdżę samochodem, dorastałam na przedmieściach. Jeden autobus, brak ścieżek rowerowych. Głównie woziła mnie mama, a samochód to dla mnie synonim wolności. Dlatego, gdy tylko skończyłam 18 lat zrobiłam prawo jazdy. Pierwszego dnia po odebraniu dokumentów przejechałam 100 km.
Takie życie jest dla mnie naturalne. Dla moich synów też. Podróżujemy, przemieszamy się. Kilka lat mieszkaliśmy we Francji, niedługo prawdopodobnie przeprowadzimy się do Niemiec. Stąd też szkoła francuska, bo we Francji dzieci zaczęły naukę i nie chcieliśmy im zmieniać wszystkiego. Lubię to, ale zdarzają się wpadki. „Ratunku, zapomniałem tornistra” - krzyczy nagle Kuba. Jest 8.35, lekcje zaczynają się za pięć minut, bez tornistra ani rusz. Mogłabym powiedzieć: „życie to konsekwencje, radź sobie”, ale nie mówię. Gdybyśmy mieszkali blisko, zajęłoby to kilka minut. Dla nas to wyprawa. Przed domem jesteśmy 10.40, Kuba z tornistrem wpada do szkoły przed 12.00. Słabo? No słabo, mogłabym w tym czasie spokojnie do Łodzi dojechać, a nawet dalej. Ale my traktujemy auto jako kawiarnię, miejsce odpoczynku, rozmów. Ja czasem w korkach jem śniadanie…

Gracie w aucie w kalambury?

Bez przymusu, bo nie każda minuta w macierzyństwie musi być wykorzystana. Rano zwykle słuchamy radia - potrzebuję energetycznego kopa, śpiewamy, chłopcy czasem śpią. Ja jem śniadanie. Przyjeżdżam po nich 16.00-17.00, bo mają w szkole sporo zajęć.
Samochód to miejsce naszych zebrań porządkowych: staram się dowiedzieć, co mają zadane. I tam ustalamy, co dalej. Kuba musi się dziś uczyć do dyktanda z francuskiego, pani rzeczy do przerobienia wysyła mailem, czyli od 18.30 do 19.30 spędzi przed komputerem. Potem Krzysiek, bo musi zrobić zadania z matematyki. Od tej godziny zaczyna się wolne. Jeśli nie udaje się nam zrobić w aucie planu popołudnia jest masakra, w domu po powrocie panuje kompletny chaos. Bo każdy chce wszystko i w tym samym momencie.
Czasami jest tak, że chłopaki są tak zmęczeni, że te 45 min w samochodzie to czas na reset. Śpią, grają, nawet do siebie nic nie mówią, tym bardziej do mnie. I dopiero, jak dojeżdżamy do domu zaczyna się nasze życie rodzinne.

Auto rodzinne, czy mniejsze do miasta?

Lubię duże samochody, rodzinne. Mieszkam w takim rejonie, że naprawdę ciężko tu czasem z drogami. Byle śnieg, deszcz, błoto mogą okazać się megaproblemem. Raz miałam mały samochód, idealnie sprawdził się we Francji, gdzie są małe i wąskie parkingi i zaparkowanie tam to niezła ekwilibrystyka. Ponieważ byłam zadowolona, w Polsce też kupiłam małe auto i żałowałam. Nic się do niego nie mieściło, było ciasno i klaustrofobicznie. Do zniesienia we Francji, gdzie szkoła była bliżej, ale przy takich odległościach - męczące. 

Dzień bez auta. Co być zrobiła, gdyby nagle się zepsuło?

To największy lęk współczesnej matki, tej w biegu. Dla mnie to dodatkowy stres, bo mam wspomnienia psujących się aut z czasów studiów. Wtedy jeździłam samochodem mamy, która też lubiła duże, rodzinne auta, ale nie stać nas było na nowe. Jeździłam więc starym. Zdarzyło mi się stanąć na środku ulicy, zablokować drogę w piątkowe popołudnie, bo mi się spalił rozrusznik. Niezła szkoła, sama z wielkim samochodem i musiałam sobie poradzić, potem musiałam się nauczyć jeździć na holu. Nie chciałabym już tego znów przeżywać, więc jeśli wybierać stare samochody to takie, które się podziwia, zabytki. Na co dzień wolę samochód nowy, sprawny. Nie przywiązuję się do marek, modeli, bo zmieniam co trzy lata. Ale nie może być tak, że ja się budzę z drżeniem, czy on zapali, wyjmuję na noc akumulator - nie mogę sobie na to pozwolić.
Cudne jest mieszkanie pod miastem, dom, spokojne życie, weekendy w ogrodzie. Dzieci grają w piłkę, my z książką. Ale bez auta takie życie w dzisiejszym świecie nie istnieje, chyba że mieszkasz w miejscu, gdzie dojeżdża pociąg, czy kolejka. U nas tego nie ma.


Sylwia Smotarska: „Jestem typową motomatką”.  (Fot. Szymon Żurawski)

 

 

Redakcja poleca

REKLAMA