"PiT" to dwie (na tytuł książki składają się inicjały tytułów jej części: "Pau" i "Tony") współczesne, wielkomiejskie (konkretnie wrocławskie) historie, każda opowiadana jest przez innego męskiego narratora. Obie części precyzyjnie się zazębiają, więc historia jest poniekąd jedna, choć oglądana z różnych stron. A zrobione jest to tak inteligentnie i misternie, że aż zazdrość bierze. W dodatku, dziś to niestety rzadkość, postaci, a jest ich całkiem sporo, to pełnokrwiste, wiarygodnie skomplikowane osoby mówiące własnym, nieuśrednionym językiem i różniące się od siebie jak prawdziwi ludzie, a nie kukiełki typowych dresiarzy albo typowych inteligentów, jakich pełno w polskiej prozie.
I jeszcze miasto: realne i fantasmagoryczne zarazem, zwyczajne i groźne, jak w życiu. Bo też i o tak zwanym życiu Bierut pisze. O najpowszechniejszych przygodach naszej egzystencji: rozczarowaniu, przypadku, miłości, lęku, szaleństwie – i potrafi te wiecznotrwałe tematy ubrać we własną, przekonującą formę. Żadnych fabularnych detali państwu jednak nie zdradzę, ponieważ osią "PiT-u" (a może "PiT-a"?) jest wątek, z grubsza rzecz ujmując, kryminalny. Znacznie bardziej zresztą ekscytujący (przy całym swym zagmatwaniu i niekonkluzywności) niż historyjki produkowane ostatnio przez tłum polskich pisarzy różnego kalibru, którym wydaje się, że piszą kryminały, a tak się mają do Bieruta jak żaba do rysia.
Na koniec drobiazg. Książka nazywa się "PiT", a autor żartuje sobie w epigrafie, że "w obawie przed Urzędem Skarbowym wszystkie imiona zostały zmienione". Żart żartem, ale myślę, że po takim "PiT-cie" Najjaśniejsza Rzeczpospolita mogłaby w nagrodę zwolnić Jacka Bieruta z podatków. To się może nam wszystkim opłacić.
Marcin Sendecki/ Przekrój
Jacek Bierut "PiT", ATUT, Wrocław 2007, s. 246, 26 zł