Z pamiętnika przyszłej, niedoszłej synowej. Część V.

Nota bene już nie przyszłej. Nadszedł ten moment, który bez wątpienia był czarnym dniem w rodzinie teściowej. Był ślub. Niestety nie taki, jak wypada wziąć w dobrej rodzinie, czyli nie „katolicki, tradycyjny i kościelny”. Nie było wielkiej, rozkloszowanej sukni z bufkami, welonem i trenem, nie było też wesela do rana i poprawin dnia następnego. Nie było też wszystkich, wymarzonych przez teściową gości.
/ 07.10.2010 07:42

Nota bene już nie przyszłej. Nadszedł ten moment, który bez wątpienia był czarnym dniem w rodzinie teściowej. Był ślub. Niestety nie taki, jak wypada wziąć w dobrej rodzinie, czyli nie „katolicki, tradycyjny i kościelny”. Nie było wielkiej, rozkloszowanej sukni z bufkami, welonem i trenem, nie było też wesela do rana i poprawin dnia następnego. Nie było też wszystkich, wymarzonych przez teściową gości.

Była krótka uroczystość w urzędzie, w obecności tych, którzy dla Pary Młodej są najbliżsi. Byli przyjaciele. Rodzina, ta najbliższa, regularnie widywana, nie taka którą wypada zaprosić. Był wreszcie obiad, zwyczajny, skromny, ale wymarzony. Było tak jak trzeba. I jak chcieli tego On i Ona.

Nie obyło się bez zgrzytów. Przerażona pozorną nieodwracalnością wyboru swojego syna, a także wyborem nie tej, wymarzonej przez nią kobiety, teściowa nie uznała za stosowne złożyć nawet słowa życzeń, nie odzywając się do Panny Młodej przez cały czas trwania ślubi i ślubnego obiadu. Nie podarowała też nawet kartki z życzeniami, przez cały czas przyjmując postawę taką, jakby sama jej obecność była powodem do dumy. Panna Młoda machnęła ręką. Pamiętała, że jeszcze tak niedawno, kiedy była w 9 miesiącu ciąży, teściowa namawiała syna, aby się z nią rozstał, sugerując jawnie, że może ktoś inny jest biologicznym ojcem ich wspólnego dziecka. Wiedziała, że nie ma szans, aby do teściowej mówić „mamo”, co szczerze mówiąc było raczej powodem do ulgi a nie niepokoju. Kiedyś marzyła, aby w imię amerykańskiej tradycji, mówić do teściów po imieniu. Teraz wątpiła, że kiedykolwiek uda jej się wyjść poza oficjalne do bólu, „pan”, „pani”. Wiedziała, że tak mały element będzie źródłem dyskomfortu nie dla niej, ale dla oficjalnego już męża, wciąż mającego altruistyczną nadzieję, że relacje między nimi będzie można określić kiedyś cywilizowanymi. W końcu nie na darmo mówi się, że nadzieja umiera ostatnia. Ta tkwi w nim jeszcze, mimo bycia zmuszanym do stałego stawania pomiędzy dwoma, bliskimi kobietami. Jak na razie wydaje się, że skutecznie udało mu się odciąć matczyną pępowinę. Tylko czy starczy mu tego zapału na długo?

Redakcja poleca

REKLAMA