Z pamiętnika przyszłej niedoszłej synowej. Część II

Stało się. W planach na rok 2010 jest ślub. M. w końcu zadeklarował, że nie wystarcza mu życie na tzw. kocią łapę i pragnie zalegalizować kwestię formalno-prawnie. Nie spotkał się ze specjalnym sprzeciwem, już wieki temu uzgodniliśmy, że kiedyś, bez presji dokonamy tego kolejnego kroku, omówiliśmy też szczegóły. Nie wahaliśmy się specjalnie co do szczegółów, już dawno zaplanowaliśmy małą, skromną uroczystość i obiad dla najbliższej rodziny i znajomych.
/ 26.02.2010 22:07
Stało się. W planach na rok 2010 jest ślub. M. w końcu zadeklarował, że nie wystarcza mu życie na tzw. kocią łapę i pragnie zalegalizować kwestię formalno-prawnie. Nie spotkał się ze specjalnym sprzeciwem, już wieki temu uzgodniliśmy, że kiedyś, bez presji dokonamy tego kolejnego kroku, omówiliśmy też szczegóły. Nie wahaliśmy się specjalnie co do szczegółów, już dawno zaplanowaliśmy małą, skromną uroczystość i obiad dla najbliższej rodziny i znajomych.

I wydawałoby się, że wszystko jest na jak najlepszej drodze. Poinformowałam o ślubnych planach rodziców, spotykając się zresztą z przewidzianym „najwyższy czas”. M. udał się do swoich rodziców, aby uprzedzić ich, czego mają się spodziewać. Zaraz potem wybuchła wojna.
Okazuje się, że rodzice zgodnie (chyba pierwszy raz) oświadczyli, że są przeciwni zalegalizowaniu naszego związku. Padło parę niesmacznych epitetów oraz lista argumentów wspierających kwestię, iż nie jestem odpowiednią partią. Podane powody stanowią pokaźną listę, dlatego pozwolę sobie przytoczyć jedynie te najważniejsze.

Z pamiętnika przyszłej niedoszłej synowej. Część II

Wspólnota małżeńska
Pierwszy i podstawowy argument na brak aprobaty dla przyszłej synowej. Najwyraźniej dybię na jego pieniądze, tylko jeszcze sama nie zdaję sobie z tego sprawy. Oboje stanowimy przedstawicieli z tzw. klasy średniej, oboje jesteśmy pracujący i sumiennie dokładający się do budżetu domowego. Mieszkanie, w którym mieszkamy kupione jest przez moich rodziców i zapisane na moje nazwisko. Jeśli już pomagają rodzice (a przyznać trzeba, że pomagają) są to wyłącznie moi rodzice. Jak się okazuje wszystko co powyżej nie ma żadnego znaczenia. Wedle moich przyszłych teściów, nie jestem odpowiednia. M. ironizuje, że najwyraźniej z dniem ślubu uzyskam dostęp do jakichś mu nieznanych aczkolwiek nieograniczonych złoży finansowych. Najwyraźniej pod jakże skromną postacią schorowanego rencisty i byłej pani dyrektor kryją się właściciele złóż diamentowych a M. ma gdzieś schowany fundusz powierniczy. Ironia? Pewnie. Gdybym wychodziła za mąż za Toma Cruisa, ten pewnie mógłby obawiać się o swoje konto. Ale cóż, cholera, ten już zajęty. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś się rozwiedzie.

Standardy moralne
Jakże idealny twór słowny. Przy odrobinie inwencji twórczej, pod tym stwierdzeniem może kryć się wszystko. Przede wszystkim są to narzucane wszem i wobec zasady katolickie, wpajane nam przez tych nie mających z kościołem nic wspólnego. Statystyczny pseudomoralny katolicki Polak trzyma się od kościoła bardzo daleko. Poza wizytą na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, nie pojawia się w nim inaczej niż przy okazji ślubów czy pogrzebów. Na co dzień nie znosi potajemnie członków swojej rodziny, co rusz obgadując ich za plecami. Kiedy na horyzoncie zwietrzy spadek, będzie jak lew walczył o każdą, nawet całkowicie nienależną złotówkę. Kiedy jednak nadchodzą te święta, nie widzi innej metody na ich spędzenie niż z tą właśnie znienawidzoną rodziną przy stole. Mają być zachowane pozory. Na co dzień wróg, w te kilka dni będzie udawał kochającego członka familii, tylko po to, aby wróciwszy do domu skomentować złośliwie wygląd każdego po kolei. Prym, przyznać muszę, niestety wiodą tutaj kobiety. Będąc z natury bardziej spostrzegawcze, to właśnie one wytkną – przeważnie innym kobietom – nieodpowiedni ubiór, dodatkowe kilogramy, czy też niestosowną w ich mniemaniu fryzurę. Złośliwie skomentują nieodpowiedni wygląd cudzego męża czy żony. I będą czerpać z tego niebagatelną, lekko sadystyczną przyjemność.
Standardem moralnym jest też nieodzowny katolicki ślub, konieczny nawet dla tych, którzy na co dzień z kościołem niekoniecznie idą jedną drogą. Ma być, bo taka tradycja. Odmówiłam ceremonii kościelnej tłumacząc, że z mojej strony byłoby to czystą hipokryzją. Dodałam, że większość znanych mi kobiet brała taki ślub jedynie dla eleganckiej sukienki, a ja jakoś nie mam ciągotek do szyfonów i koronek.
- Głupia jesteś – usłyszałam.
I jak tutaj jeździć na te kawki?

Idealna synowa
Pewnie gdybym była synową z marzeń, byłoby zupełnie inaczej. Ale czy w ogóle istnieje ogóle coś takiego? Bez wątpienia, chociaż definicja może różnić się w zależności od osoby ją wypowiadającej. Dla synowej ona sama będzie idealna jeśli będzie swoją teściową odwiedzać raz, maksimum dwa razy w miesiącu, pamiętając za męża o jej urodzinach i imieninach. Zniesie z uśmiechem wizytę teściowej we własnym domu, chociaż niezbyt częstą. Nie da wejść sobie na głowę. Będzie trzymać dystans. Dla niej samej, idealna teściowa powinna mieszkać w innym mieście, a okazjonalne wizyty nie powinny być dłuższe niż kilka dni. Nie powinna wtrącać się w wychowanie dzieci. Nigdy.
A teraz z drugiej strony. Wydawać by się mogło, że w oczach teściowej, idealna synowa powinna dzień w dzień okazywać wdzięczność, iż poślubiła jedno z (lub jedyne) z jej dzieci, ją samą traktując jak kogoś kto – w swojej wspaniałości – umożliwił jej ten cud i przywilej. Powinna wyrzec się swojego zdania, ją samą traktując jak wyrocznię, nieomylną w każdym z możliwych tematów. Potrzeby teściowej i jej syna mają być ponad jej własnymi. Najlepiej, żeby profilaktycznie zawsze stała w kącie i czekała na rozkazy. Ma rodzić dzieci. Preferowana jest taka niepracująca. Cicha i pokorna. Te mające własne zdanie trzeba odstrzelić. Od razu, profilaktycznie.

Ciut sarkazmu i przesady?
No dobrze, trochę więcej niż ciut. Ale czy naprawdę muszę wyrzec się swojego „ja” żeby zaskarbić sobie sympatię teściowej? Czy też może ta konfrontacja z góry skazana jest na przegraną? Czy dwie dorosłe kobiety naprawdę nie mogą się dogadać i żyć w miarę przyzwoitej tolerancji? Czy potrzeba cudu? Czy mężczyzna zawsze musi stawać po jednej ze stron miotając się między dwoma bliskimi kobietami? Mówią, że każdy problem ma rozwiązanie. Ale czy – gdyby tak było – ktoś nie znalazłby go już kilka dekad temu?

Marta Czabała

Redakcja poleca

REKLAMA