Urbanek, doświadczony biograf, autor między innymi "Kisielewskich", nie buduje własnej wizji Tyrmanda, tylko zderza ze sobą głosy ludzi, którzy go znali, i pokazuje, jak był postrzegany – i nie jest to obraz kogoś powszechnie lubianego, oj nie. Tyrmand drażnił. Współmieszkańców z Domu Młodzieży Chrześcijańskiej YMCA swoją innością ("ten żydziak"). Borejszę drażnił, bo przeszedł na katolicyzm. Inni mieli mu za złe dorabiane pochodzenie – rzekomego szlachcica kurlandzkiego. Jeszcze inni zazdrościli mu dziewczyn, z którymi się prowadzał. Taki fryzjerczyk – mawiali. I te skarpetki! Ale Bohdan Tomaszewski, niekwestionowany elegant, bardzo cenił jego styl.
Lolek przesadnie dbał o higienę: "O takich ludziach mówi się, że noszą ze sobą bidet" – wspomina Ludwik Jerzy Kern. Koloryzował: "Jestem bokseł, pijak i dziwkarz", podczas gdy na boksera był za niski, prawie nie pił, a w związki z kobietami zawsze mocno się angażował. Chciał być wysokim blondynem, najlepiej amerykańskim koszykarzem albo chociaż szlachetnym bohaterem westernu. A skoro było to niemożliwe, podbarwiał własny wizerunek w dzienniku.
Ale najgorsze, że mówił wprost nieprzyjemne rzeczy. Wyleciał z "Przekroju", bo napisał prawdę o meczu bokserskim Polska–ZSRR, na którym publiczność wygwizdała sędziego. Jego książki blokowała nie tylko cenzura, także obsmarowani przez niego koledzy z wydawnictw. Nieraz przymierał głodem – dokarmianie Tyrmanda stało się sportem ludzi z "Tygodnika Powszechnego". Kisielowi, najbliższemu przyjacielowi, odradzał pisanie powieści. Kłócili się bez przerwy: Tyrmand obraził się nawet na dłużej, kiedy Kisiel wydrapał mu cegłówką "dupa" na masce nowego opla. Łączyła ich za to jawna niechęć do systemu i odwaga. Pamiętano, jak Tyrmand kiedyś samotnie na stadionie oklaskiwał Stanisława Mikołajczyka.
Tylko w jednym środowisku Tyrmanda noszono na rękach: wśród jazzmanów. Uwielbiali jego książkę "U brzegów jazzu". To on wymyślił nazwę "Jazz Jamboree". Za plecami mówili o nim "Dry Lolo" – wytrawny Lolo. Przy czym on sam nie umiał grać. Walczył o jazz, póki był zakazany, potem życzliwie patrzył na rock and rolla, podobnie nasyconego buntem. Wielu dziwiło się, że ten "undergroundowiec" w Ameryce stał się walczącym konserwatystą, tymczasem dla Jana Józefa Szczepańskiego był po prostu konsekwentny: "Z wielkim wdziękiem łączył obyczajową awangardę z politycznym konserwatyzmem". Z perspektywy polskich znajomych nie podbił jej, choć uporczywie twierdził, że wreszcie jest u siebie, że nie musi już niczego udawać, bo "takich szmondaków jak on jest tu kilkaset tysięcy". Jak było naprawdę? Urbankowi nie pozostaje chyba nic innego, jak tylko wybrać się do Stanów i rozszerzyć ten portret – i tak wielostronny – jeszcze o amerykańskie głosy.
Justyna Sobolewska/ Przekrój
Mariusz Urbanek, "Zły Tyrmand", Iskry, Warszawa 2007, s. 284, 37 zł