Ponieważ byłam wówczas piękna, młoda i ...szczupła, mąż mój wyglądał w bluzce dość interesująco, szczególnie, że nie dopiął jeszcze górnych guzików i w okolicach dekoltu spoza bluzki wystawał urokliwy szuwar, czyli włosy z klaty...
Ten krotochwilny przykład porannych przygód mojego małżonka z wychodzeniem z domu (bo bywają inne, równie ciekawe) stał się przyczynkiem do refleksji w temacie zapracowania zawodowego, gdyż ze zmęczenia właśnie biorą się tego typu historie. Którędy powinna przebiegać granica pomiędzy wykazywaniem się w pracy, a życiem prywatnym? Jak daleko może posunąć się pracodawca/ firma/ korporacja, w odbieraniu człowiekowi jego czasu pozazawodowego?
W firmie mojego męża nie ma przecież przymusu... W drzwiach wyjściowych nie stoi żaden napakowany portier-cerber z kijem bejsbolowym i śmiercią w oczach, nie ma nawet nikogo, ktoby ten czas spędzony po godzinach pracy skrupulatnie liczył... A jednak większość z osób wykonujących podobne do J. zadania, siedzi po godzinach.
Kiedy w zeszłym tygodniu średnia godzinowa powrotów mojego ślubnego z pracy zbliżyła się do 21-22.00, powiedziałam DOŚĆ. Oczywiście sytuacje takie zawsze są „przejściowe, wynikają z jakichś obiektywnych spiętrzeń i okresowych problemów”, ewentualnie czyjejś nieudolności, etc. Tylko co z tego? Spiętrzenia trudności w firmie męża pojawiają się dość często, więc trudno mi założyć, że nagle znikną zupełnie. Osobiście sądzę, że jeśli człowiek zostaje w pracy do 21.30 przez wiele dni pod rząd, nie jest to nic innego jak brak umiejętności odpowiedniego zorganizowania zadań przez jego bezpośredniego szefa, bądź złe zarządzanie w firmie. I nawet jeśli firma jest sporym organizmem, taką quasi-korporacją, to uważam, że nie można godzić się na takie dictum. Trzeba walczyć o swoje prawa, w tym prawo do wypoczynku, odprężenia, pobycia w środowisku rodzinnym. To co robi się o 21.00 można chyba wykonać następnego dnia rano?
Znam przypadki osób, pracujących za spore pieniądze w tworach korporacyjnych (np. prawniczych), które po wyciśnięciu z nich wszystkich soków życiowych, nadawały się już tylko do leczenia psychiatrycznego. Zapyta ktoś - to po co w takim razie ludzie ci siedzą w takich firmach - i słusznie zapyta. Siedzą, bo świetnie zarabiają, bo taka praca może wciągać, dawać satysfakcję, stanowić wyzwanie, czasem jest niezłym sposobem na dowartościowanie się, czy nawet wywyższenie ponad innych (co niektórych mocno kręci). Trzeba jednak pamiętać o tym, że robota taka może jednocześnie oznaczać ślepy zaułek, z którego czasem nie ma wyjścia. Po jakimś czasie bowiem trudno zrezygnować z bardzo dobrych zarobków, ani też "nie wypada" przestać się wykazywać, czyli siedzieć w robocie po godzinach... Błędne koło...
Firma mojego męża nie jest, na szczęście, krwiożerczą korporacją, aczkolwiek pewne mechanizmy psychologiczne we wszystkich dużych firmach występują podobne. Obawiam się, że zawalczenie o siebie z reguły oznaczać będzie jednak spadek oceny przydatności pracownika do wykonywania powierzonych mu zadań, choć z drugiej strony może też spowodować wzrost szacunku ze strony pracodawcy i innych współpracowników. Może. Wszystko zależy od okoliczności i klasy osób, z którymi ma się do czynienia.
Po jednej stronie barykady stoi więc pracodawca i cały system, który płaci, angażuje, integruje członków, po drugiej zaś najczęściej rodzina, dzieci, żona, spragnione obecności głowy rodziny i zatroskane o kondycję fizyczną i psychiczną tejże. Jaki jest wynik tej rozgrywki zależy jednak od samego zainteresowanego. To on jest moderatorem tej sytuacji.
Zawsze byłam i jestem wciąż zwolenniczką zasady tzw. złotego środka. Moim skromnym zdaniem należy starać się wypośrodkować zaangażowanie w to, co się zawodowo robi z poszanowaniem jednakże swojego czasu prywatnego, czasu dla własnej rodziny, czasu na relaks, na sen. Wiem doskonale, jak bywa to trudne i niejednokrotnie zwycięży opcja "daję z siebie wszystko". Oby nie za często, bo koszty rodzinne i osobiste mogą przewyższyć te spodziewane...
źródło: Maria Rogalska - Cichoń