„Rzeka podziemna” to książka interesująca, ale i niepokojąca. Poznajemy mężczyznę, na oko 50-latka, byłego „Solidarnościowca”, rozwiedzionego, ale „nie do końca”, bo mimo że nie mieszka już z żoną, to nadal pozostają małżeństwem. Mężczyzna ma z żoną już dorosłą córkę, ale potomstwa dorobił się też z inną kobietą, o dziwo syn jest w tym samym wieku co córka pochodząca z prawego łoża. Mężczyzna ma także matkę, chorą psychicznie, ale wyzwoloną seksualnie starszą kobietę, z którą nie znajduje żadnej płaszczyzny porozumienia, którą musi kontrolować, gdy ta wyjeżdża w miasto taksówką i bez wieści ginie w gęstwinie Warszawy. Mężczyzna ma jednak kota Świrka, najbliższego przyjaciela, który po całodziennej nieobecności zasypia mu na piersi, uspokajając mruczeniem zmęczonego bohatera. Mężczyzna ma dobrze płatną pracę, mieszka sam, jest też nieco rozwiązły seksualnie, singiel po przejściach można by powiedzieć, którego rozrywką jest drażnienie starszej sąsiadki, zagorzałej zwolenniczki wszystkiego, co zgodne z prawem bożym i ludzkim, i jednocześnie przeciwniczki erotycznych harców głównego bohatera, których musi wysłuchiwać nocami zza ściany.
Niby nikt szczególny, niby życie też takie sobie, lekko pokiereszowane, wręcz nudne, ale spokojne, stabilne. Mężczyzna ma jednak problem. Siebie samego. I od tego się zaczyna, w sumie od pierwszej strony, opowieść o powolnym samozniszczeniu po złapaniu jakby „z powietrza” choroby wieku, nagle, bez ostrzeżenia, atakującej jak niezidentyfikowany na ciele kleszcz, który gdzieś się wbił w skórę, ale nie wiadomo gdzie i cały czas uwalnia toksynę do organizmu głównego bohatera. „Masz klimakterium, przejdzie”, stwierdzają kobiety jego życia, odkładając słuchawkę po rozmowie z mężczyzną. A on się obija, najpierw od ściany do ściany mieszkania, które zmienia, bo nie może w nim już wytrzymać, wylatuje z pracy, bo jest już małowydajny, przestaje wstawać z łóżka, nie ma ochoty na seks, przestaje się pożywiać, przestaje żywić swego kota, twarz w lustrze, którą widzi, przestaje traktować jako własną. Obija się nadal w nowym mieszkaniu, obija się wreszcie w środku siebie, w ciele, z którego chce się w końcu wydostać, bo jednoczesna niemoc, cierpienie i obojętność szczytuje, a on ma już serdecznie dość wszystkiego, siebie w szczególności, choć dojście do takiego wniosku to wyjątkowy wysiłek dla jego nadwątlonej chorobą psychiki.
Czytając te sugestywne opisy staczania się w siebie, w swoją psychikę, z której potem zostaje pusta przestrzeń, zastanawiać się można, czy Jastrun nie jest właśnie tym pięćdziesięciolatkiem: chwilami nieudacznik, podstarzały erotoman, któremu na nikim i niczym nie zależy i tym samym denerwuje swoją postawą tak bardzo, że chce się człowiekiem potrząsnąć i kazać wziąć się za siebie; chwilami mały chłopiec, który nie jest przyzwyczajony do tego, żeby żalić się komuś ze swoich zmartwień i wylewa wszystko na papier, do szuflady, a chwilami jest to ktoś, komu chce się szczerze pomóc, ale nie wie najzwyczajniej, jak to zrobić, bo nie wie się, czym jest ta choroba, choć poznaje się niemal namacalnie jej objawy. Za nic nie można jej pojąć. Tak samo nie udaje się zrozumieć postępowania bohatera, który na naszych oczach po prostu umiera. Próby reanimacji samego siebie, przygodny seks, próba uratowania od toksycznej matki, okazywanie szczątkowego zainteresowania własnymi dziećmi – spełza to wszystko na niczym. A czytelnik może się w tym momencie zastanawiać, dlaczego, skoro jego tak bardzo porusza sytuacja tego nieudacznika, nikt inny nie słyszy jego wołania o pomoc wydostania się z tej rzeki podziemnej. Krzyku. Wrzasku niemal.
Ktoś kiedyś stwierdził, że z dobrych uczuć robi się złą literaturę. Parafrazując to stwierdzenie na potrzeby tej recenzji, stwierdzam, że ze złego, mrocznego i nieznanego uczucia Tomasz Jastrun stworzył bardzo dobrą książkę, którą czyta się jednym tchem, choć ta czynność sprawia czasem ogromny, psychiczny ból. Współodczuwania nie da się przy „Rzece podziemnej” zaniechać, można się go najzwyczajniej świetnie nauczyć.
Magdalena Mania