Wakacje i inne podróże - felieton Marianny Dembińskiej

Sposobów na spędzenie wakacji było kilka. Można było jechać na kolonie (przede wszystkim dzieci górników i pracowników innych dużych zakładów pracy) na obóz harcerski (napisze o nich za moment) albo... do babci czy cioci na wieś.
/ 28.06.2006 23:36
Felieton z cyklu Nie wszystko złoto co... czyli z życia wzięte cz.I...

wakacjeSposobów na spędzenie wakacji było kilka. Można było jechać na kolonie (przede wszystkim dzieci górników i pracowników innych dużych zakładów pracy) na obóz harcerski (napisze o nich za moment) albo... do babci czy cioci na wieś. Kiedyś każde dziecko miało babcię na wsi. Te podróże (często na „drugi koniec Polski”) odbywały się pociągiem. I właściwie mało ważne było gdzie się jedzie... Przygoda samą w sobie była ta podróż. Około miesiąc przed wyjazdem w domu zaczynały się rozmowy odnośnie czegoś, co sprawiało wrażenie skomplikowanej wyprawy na drugi koniec świata. Seria „czy” zajmowała umysły mych rodziców: Czy jechać na noc czy na dzień. Decyzją nie mniej ważną to, kiedy dokładniej jechać - Czy biuro badań migracji wakacyjnych radziłoby pojechać w środę - zaraz po zakończeniu roku szkolnego czy też w najbliższy weekend?

Czy od środy będą pociągi specjalne?
Czy ich dziecko, (czyli ja) jest wystarczająco duże, żeby wsiąść pierwsze i przecisnąć się jakoś do przedziału rezerwując 2 miejsca? 2, Bo tata dojeżdżał do nas (albo nie) i to chyba też było swego rodzaju standardem. Mężczyźni zostawali w domu. Praca.
Seria moich „czy „ była inna, choć nie nazwałabym jej mniej ważną:
Czy będzie w przedziale jakaś fajna dziewczyna w moim wieku?
Czy - jak będzie - to czy lubi ser?
No, a jak lubi.... to.... czy zamieni się ze mną kanapką? Bo ja na te z serem to patrzeć nie mogę! Mama nie robiła w podróż kanapek z kiełbasą czy szynką, bo podobno może się zepsuć i jej zdaniem, jeżeli jeszcze żyje to tylko, dlatego, że w podróży jadłam kanapki z serem... I tak powstają kawały o blondynkach...

No, więc jak już siadałyśmy w przedziale mama otwierała książkę na przykład o historii sztuki afgańskiej albo życiorysy wszystkich amerykańskich prezydentów (aby pokazać swą wyższość siedzącym z nami osobom), które w takim razie nie wiedziały czy jest nieśmiała i wstydzi się zagadywać, czy nie chce się z nimi mieszać. Ja natomiast patrzyłam paniom z nami siedzącym prosto w oczy i nie zagadywałam jako pierwsza, bo jako dziecko nie mogłam. Ale... Jak tak wołałam wzrokiem „Ratunku! To miała być podróż mojego życia!” zdarzał się cud. Pani siedząca naprzeciw pytała czy chcę ciastko i gdzie jadę.

O! Błogosławiona kobieta! Ciastko jak najbardziej (chociaż nie lubię słodyczy i nie jem czekolady, ale zjadałam dla podtrzymania kontaktu, po czym chwaliłam, że było pyszne).
No i jednocześnie zaczynałam opowiadać wszystko, co mi do głowy przychodziło, więc opowiadałam o tym, że chodzę na basen i że mój instruktor, co tydzień ma inną koleżankę, że znalazłam pieska i przyniosłam go do domu i rodzice na początku nie chcieli, ale się przyzwyczaili, że tata mi powiedział, że będę mieć siostrę albo brata i spytał, co bym wolała. Ja wolałabym być jedynaczką, ale jak już mam wybierać to niech będzie siostra. Tak się stało. Zamówienie zostało zrealizowane, gdy miałam lat 11. O tym jak to przyjęłam napiszę za moment, a teraz o tym, co zmieniło się po pojawieniu się Małgosi (ja nazywam ją Mała Gosia a nie Małgosia). W podróże do babci zaczęliśmy jeździć z tatą samochodem, nie, dlatego że pociągów już nie było.... Mama nie chciała jeździć sama z dwójka dzieci - bo nigdy nic niewiadomo. Dla mnie to jakaś wymówka. Kto wie? Mama zaprzecza (jak milion innych rzeczy) i twardo twierdzi, że chodziło o nasze bezpieczeństwo, a dwójka dzieci to dwójka dzieci.

No, więc te podróże samochodem wyglądały tak, że po pierwsze nie jadło się kanapek z serem, tylko stawaliśmy gdzieś po drodze. Aha. Przed wyjazdem ja, Mała Gosia i Azi ( nasz pies, którego wzięłam od mojego nauczyciela angielskiego „na Mikołaja” w prezencie dla Małej Gosi) dostawałyśmy kotlet schabowy z aviomarinem w środku (my też, bo Azi sama kotleta z aviomarinem nie chciała jeść).

Podróże samochodem były inne, ale interesujące. Nie poznawało się nowych ludzi, chyba, że przez szybę. No i machałyśmy ja i Mała Gosia jak nam tata mówił, że samochód, co mijamy to „swój”.

Wakacje cd - na obozach harcerskich

Do harcerstwa zaczęłam należeć (na początku do Zuchów) jak miałam lat 6, ale na pierwszym biwaku byłam jak miałam mniej więcej roczek. O tym, co przeżyłam w harcerstwie można by napisać osobną książkę, teraz tak pokrótce The best of....( jak nie rozumiecie spytajcie pięciolatka, co plącze się przed waszym domem).

Powiedzmy tak... Jako dziecko jeździłam na obozy, bo brała mnie mama. Podobało mi się, owszem... Ale... Harcerką z przekonania stałam się w wieku lat, około 14, kiedy odkryłam, że jedyna wymówka, jaka działa na moją mamę doskonale i stuprocentowo to harcerstwo. Czuwaj!
Tak. Mama, jakby mogła jeszcze dzisiaj zabroniłaby mi wyjazdu na wakacje z koleżankami, bez obecności żadnej dorosłej osoby (mój narzeczony Roberto zalicza się do kategorii odpowiedzialnych dorosłych), a co dopiero lat temu naście... Weekend z koleżankami z liceum??? Nawet nie pytałam w domu, bo by mnie ukarali za samo głupie pytanie! No i z góry znałam odpowiedź: „jak będziesz dorosła, będziesz robić, co tylko będzie ci się podobać problem w tym, że w oczach mojej mamy poprzeczki dorosłości nie przekroczyłam do dziś. I z tą dorosłością i z tym, że robi się, co chce nie do końca się zgadzam... Niby można, ale nie uchodzi... No, więc jak miałam mniej więcej 14 lat, odkryłam, że harcerski biwak.... albo manewry, tego rodzice nie mogli córce zabronić!!! No, więc jeździłam! I co się tam działo!!!!

Nauczyłam się grać na gitarze, używać kompasu, rozkładać namiot, rozpalać ognisko, pić piwo i palić papierosy. O dwóch ostatnich mama dowie się czytając te wspomnienia. Może uda mi się jej wmówić, że to tylko fantazja autora. No, więc momentów, których nie da się zapomnieć, choć minęło już trochę czasu, jest mnóstwo. Zadaniem jednym z najbardziej odpowiedzialnych była warta. 24 godziny na dobę, parami, z dwugodzinnymi zmianami, każdy odpowiedzialność tą brał na siebie. Warta była konieczna by: zobaczyć czy ktoś się nie wymyka z namiotu, i to już było ważne, ale najważniejsze było pilnowanie chorągwi znajdującej się w centrum placu apelowego. Dlaczego? Sąsiednie obozy mogły się zakraść w nocy i ją ukraść. Nie chodziło o metr kwadratowy materiału. Sam fakt. Po pierwsze fakt, że komuś ukradziono flagę rozchodził się po sąsiednich obozach no i wstyd jak rany... A poza tym obóz, któremu udawał się ten wyczyn żądał za zwrot chorągwi okupu. Okupem mogło być na przykład 5 kg jagód, a zbierać je przez cały dzień - nie zjadając samemu, było najgorszą karą, jaka mogła się zdarzyć. Inną rzeczą, jaką wspominam była dyscyplina i karne nocne alarmy. Wyglądało to tak, że jak ktoś coś przeskrobał, budzono nas o 3 nad ranem, dawano nam 2 minuty na ubranie się i spakowanie plecaka (na obóz harcerski nie jeździło się z walizką, tak jak nie chodzi się w górach na obcasach i z parasolem). Po czym kazano nam biec parami i co chwilę słyszeliśmy wypowiadane przez znienawidzonego w tym momencie druha słowo, a raczej rozkaz: Padnij. Sadyzm druhów był bezgraniczny, bo rano pobudka była o normalnej godzinie, gimnastyka, apel, śniadanie... Podczas śniadania wymienialiśmy opinie o minionej nocy... Zastawialiśmy się jak też się chciało tym druhom wstać, żeby nas pogonić przez pół nocy. To zrozumiałam jakiś czas później, gdy druhną zostałam ja. No, więc, oni, (czyli druhowie) nie zrywali się o 3 nad ranem, żeby nam robić alarm, oni po prostu imprez owali i nie kładli się spać! Będąc osobami dorosłymi podtrzymywali się zakazanym mi jeszcze wtedy nektarem bogów - prozaicznie zwanym kawą. Mając kilka lat więcej niż my, musieli pokazać „kto tu rządzi” w przeciwnym razie, weszlibyśmy im na głowę, a odpowiedzialność jest wielka. Były też inne alarmy, również nocne, szukaliśmy skarbów i rozwiązywaliśmy zagadki. Te były świetne. Dzień później mogliśmy spać godzinę dłużej, i nie było gimnastyki.

Chciałabym skorzystać z okazji i wszystkim podziękować, za te „padnij” z ciężkimi plecakami też. Jeszcze jedno... Rano, na apelu była mała inspekcja, i jeżeli jakiś jeden guzik nie był zapięty - druh miał prawo (z którego często korzystał) obcinać wszystkie guziki... Nie wiem, jak teraz nastolatki spędzają wakacje. Często jadą, czy lecą z rodzicami nad ciepłe śródziemnomorskie morze, ferie zimowe spędzają w Alpach na nartach. Ja przywilej zwiedzenia wielu, wielu krajów też miałam, a właściwie mam, ale nie zamieniłabym za nic na świecie moich wspomnień z dzieciństwa.

dembinska_01Marianna Dembinska
ekspert win włoskich , autorka ksiazki pt " Tobie to dobrze" oraz wystawianej w Opolu komedii pt "Casting".



Redakcja poleca

REKLAMA