Ale nie jest to optymistyczna wersja opisu Wenecji Północy – tym razem jest to dość mroczny, senny i ociekający jesiennym deszczem opis miasta, które dzięki wyobraźni narratora nabiera trochę nierealnego, baśniowego charakteru. Czasem dość ciężkiego i wymagającego niezłego tempa w nadążaniu za coraz szybciej kluczącym po ulicach Wrocławia nieobliczalnego bohatera.
Jest to typowa powieść modernistyczna: z rwącą się od czasu do czasu fabułą, przerywaną dygresjami z kręgów kultury, historii czy sztuki, ze wstawkami sennej atmosfery zapijanej żołądkową gorzką. W tle rozgrywa się jedna nieszczęśliwa historia miłosna przeplatana wspomnieniami o drugiej, także niespełnionej. Bohater zaś wędruje po mieście, po drodze zatrzymując się w ciekawych punktach – czy to na Rynku, na Placu Grunwaldzkim, w Parku Szczytnickim czy Moście Uniwersyteckim, mając w zanadrzu zawsze do opowiedzenia historię związaną z danym miejscem. Widać w tej opowieści osobistą fascynację historią Wrocławia, która często samym jego mieszkańcom jest zupełnie obca.
Jeśli ktoś żyje we Wrocławiu „od zawsze”, będzie go odkrywał na nowo, bo mieszkać w mieście a je znać, jego historię i opowieści, to drugie. Jeśli ktoś w nim bywa i co jakiś czas wraca, ale nie zna go tak dobrze, książka pomoże mu poznać ją z innej, nie tej w wersji papierowych przewodników, strony. W piaskownicy światów, jaką jest Wrocław właśnie, idzie się zgubić – ale jest to jedna z przyjemniejszych miejskich tułaczek, która może spotkać zarówno mieszkańca, jak i turystę błądzącego bez celu po mieście.
mm