"W imię miłości" - We-Dwoje recenzuje

Cztery strzały. Celnie wymierzone w potwora, który tu, na sali sądowej, przybrał maskę normalnego człowieka. Moment zaskoczenia, i już po kilku sekundach oskarżony leży na posadzce w kałuży krwi. Koniec. Zemsta została wymierzona. Już od pierwszej strony powieści domyślamy się, co się stało - chwilę później cofamy się jednak nieco w czasie, aż do pamiętnego dnia, który sprawił, że nic nie miało być takie jak kiedyś.
/ 06.08.2008 22:36
Cztery strzały. Celnie wymierzone w potwora, który tu, na sali sądowej, przybrał maskę normalnego człowieka. Moment zaskoczenia, i już po kilku sekundach oskarżony leży na posadzce w kałuży krwi. Koniec. Zemsta została wymierzona. Już od pierwszej strony powieści domyślamy się, co się stało - chwilę później cofamy się jednak nieco w czasie, aż do pamiętnego dnia, który sprawił, że nic nie miało być takie jak kiedyś.

Nina, ambitna zastępca prokuratora okręgowego stanu Maine, na co dzień rozdarta jest między życiem zawodowym a prywatnym. Stara się jednak tak planować dzień, by zajęcia nie kolidowały ze sobą. Jest prawnikiem gdy zakłada elegancki kostium, ale już matką i żoną, kiedy przekracza próg mieszkania - i jak sama zauważa, linia podziału między dwoma wcieleniami przebiega w jej przypadku w połowie. „W imię miłości” – we-dwoje recenzuje

Jako prokurator Nina zajmuje się między innymi przypadkami dziecięcego molestowania seksualnego. Dostrzegając luki w systemie amerykańskiego prawa, stara się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki – dobrze wie, że czasem wystarczy świetnie przygotowana mowa końcowa, by ława przysięgłych zdecydowała o winie oskarżonego. Zdaje sobie jednak sprawę, jak trudno wygrać proces, gdy jedynym dowodem z reguły są zeznania małego dziecka. Nie można tu obejść przepisów – zgodnie z amerykańskim prawem, bez względu na wiek, świadek ma obowiązek zeznawać na sali sądowej… co więcej, w obecności oskarżonego.

Czy znajomość kodeksów usprawiedliwia choć trochę Ninę, gdy sama wymierza sprawiedliwość? Dowiadując się, że jej syn padł ofiarą pedofila, zdaje sobie sprawę, jak niewielkie istnieją szanse na ukaranie sprawcy. Pięcioletni Nathaniel zaniemówił, zamykając się całkowicie w sobie – jego cierpienie i ból zdają się wypełniać całą przestrzeń. W jednej chwili znika pancerz, chroniący wewnętrzny, uporządkowany świat pani prokurator. Tylko że… Nina aż do teraz była osobą, dla której dobro i zło istniały po dwóch przeciwległych barierach. Może więc ma rację stwierdzając, że „… zalążek nieprawości drzemie nawet w najszlachetniejszych ludziach (…) i pod wpływem określonych okoliczności kiełkuje i rozkwita”. Nina nie tłumaczy, nawet przed sobą, swojego postępowania. Czuje, że nie miała wyjścia. Zrobiła, co było obowiązkiem jej jako matki. Czy my mamy prawo ją oceniać?

Trudno nie zgodzić się z padającym już w prologu stwierdzeniem, że „wystarczy zmienić punkt widzenia, a perspektywa ulega całkowitemu przewartościowaniu”. Większość wydarzeń obserwujemy właśnie oczami Niny – czasem jednak poznajemy punkt widzenia jej męża, Caleba, oraz bardzo bliskiego przyjaciela, Patrica. Możemy też poznać odczucia Nathaniela. Jodi Picoult nie wgłębia się jednak w szczegółowe opisy samego wykorzystywania dziecka. Poprzez zastosowane metafory oraz dziecięce wspomnienia pojedynczych scen z przeszłości, lepiej rozumiemy myślenie pięciolatka - dostrzegamy jego zagubienie, lęk oraz niezrozumienie świata dorosłych.

Dramat rozpoczyna się w chwili, gdy chłopiec wskazuje na słowo: „ojciec”. Tu zawala się już całkowicie świat Niny. Czy mężczyzna, który wydawał się latami czułym tatą i oddanym mężem, mógł skrzywdzić własne dziecko? Lata pracy jako prokurator nauczyły ją, że „takie bestie skrywają prawdziwe oblicze. Mogą się przeistoczyć w sąsiada podlewającego co wieczór forsycje w ogrodzie, w przyjaźnie uśmiechniętego nieznajomego, który właśnie wsiadł do windy, w miłego pana, chwytającego dziecko za rękę, żeby bezpiecznie przeprowadzić malucha przez jezdnię”. Jednak… gdzie Nina popełniła błąd, że nie zauważyła, iż coś złego dzieje się z Nathanielem?

Dużo w tej książce zwrotów akcji. Nic tu idealnie nie pasuje (tytuł oryg. „Perfect Match”).
Błądzimy wraz z Niną…

Minusem książki jest samo zakończenie. O ile Jodi Picoult udało się świetnie pokazać rozumowanie i przeżycia bohaterów (tak sugestywnie, że stają się nam, czytelnikom, bliscy), niepotrzebnie dla rozładowania emocji w mało prawdopodobny sposób rozwiązała wszystkie wątki. Szkoda. Pewne niedomówienia mogły pozostać.

Trudny temat, jednak książka nie przytłacza. Ale i nie pozostawia obojętnym. Każdemu z nas niekiedy zawala się niebo – a człowiek, jak trafnie stwierdza Nina, na pewne ciosy nigdy nie zdoła się przygotować czy uodpornić.

Polecam!

„W imię miłości”
Jodi Picoult
Tłum.: Katarzyna Kasterka
Wyd.: Prószyński i S-ka

Anna Curyło

Redakcja poleca

REKLAMA