Gęsta atmosfera wydaje się być wypełniona po brzegi mniej lub bardziej pikantnymi szczegółami z życia tych, którzy od momentu otrzymania klucza do wymarzonego mieszkania, stracili złudne poczucie własnej prywatności. Czyż ktoś mógł przypuszczać, że własne cztery ściany staną się zaproszeniem dla żądnych sensacji sąsiadów, którzy bez względu na czas i godzinę przychodzić będą po odrobinę cukru z domieszką osiedlowych plotek?
W blokowisku nie da się zasunąć żaluzji, zamknąć drzwi na cztery spusty i udawać, że nas nie ma. Cienkie ściany, zamiast być naszym sprzymierzeńcem, zdradzają każdy ruch. Słychać cichutkie kwilenie dziecka, odgłos czyichś kroków, szum wody napuszczanej do wanny, a nawet bicie zegara, na który mieszkańcy już dawno przestali zwracać uwagę. Zdarzają się jednak i takie dni, gdy z rana, kiedy to współlokatorzy w pośpiechu udali się do swoich obowiązków, na krótką chwilę zapada błoga cisza. Ale nie! Już ktoś głośnym trzaśnięciem drzwi przypomniał nam, że jesteśmy częścią wspólnoty. Samotnym wśród ludzi być nie wypada. Przynajmniej w blokowisku.
To nie tak, że mieszkanie w szarej płycie nie ma swojego uroku. Dziś, po kilku latach mieszkania w „szczelnej” powojennej kamienicy, brakuje mi tego, co kiedyś wydawało się przekleństwem. Właśnie… odgłosów domu! Nie słyszę rozmów, jakie prowadzone są na klatce schodowej. Nie dobiega do moich uszu szczekanie psa sąsiadów. Zapomniałam już, czym jest dźwięk szurających o posadzkę butów. Gdyby nie sznur samochodów, jaki od wczesnych godzin porannych przemieszcza się pod moimi oknami, mogłabym odnieść wrażenie, że mieszkam na jakimś pustkowiu. Kamienica milczy. Wsłuchując się w nią, mogę co najwyżej wsłuchać się w siebie.
Na sąsiadów złego słowa powiedzieć nie mogę, jednak niczym niewidoczne cienie wszyscy przemieszczamy się w sobie tylko znanym kierunku. Tak rzadko mijamy się choćby na schodach, że z radością witam listonosza, nawet jeśli jedyną pocztą okazuje się być upomnienie z biblioteki czy też informacja o zaległym rachunku telefonicznym. Kiedyś, jeszcze w blokowisku, było inaczej. Potrzebowałam czerwonej nitki? Śrubokrętu, który znów gdzieś mi się zapodział? A może książki, jaką pilnie musiałam przeczytać do szkoły? Wiedziałam, że za ścianą jest ktoś, kto pomoże. W blokowisku rzadko się bowiem odmawia. I też… do sąsiadów nie chodzi się w gości, co najwyżej przychodzi z wizytą. Najczęściej niezapowiedzianą. Strój wyjściowy wcale nie jest wymagany. Szlafrok? Wałki na głowie? Maseczka na twarzy? Ciepłe kapcie? Wszystko zawsze było dozwolone. Miły uśmiech, i już stukałam do sąsiadki, bo właśnie, bo pilnie, bo koniecznie...
Nieduża kamienica chroni mnie szczelnie przed światem. Inny tu też obowiązuje savoir-vivre. Wciąż sąsiad kłania się sąsiadowi, ale jesteśmy dla siebie anonimowymi lokatorami danego numeru. Niczym więcej. Nawet jeśli czasem odwiedzimy się nawzajem, to zawsze „ponieważ”. I też wiecznie z przepraszającą miną, jakbyśmy czuli się winni, że zakłócamy komuś ciszę poobiedniej drzemki. Nie to, co kiedyś. Wiedziałam, że gdy sąsiadka na krótką chwilę wpadnie do mnie, po dwóch godzinach pożegnamy się, obiecując sobie, że przy najbliższej okazji spędzimy razem więcej czasu. Także zwykłe „dzień dobry, panie sąsiedzie” było wstępem do dłuższej wymiany zasłyszanymi właśnie ploteczkami, a że blokowe życie było niekończącą się lawiną tematów, mogliśmy tak stać i rozmawiać bez końca.
Dziś moja kamienica śpi. Snem głębokim. Może to te grube ściany nie sprzyjają nawiązywaniu znajomości?
Anna Curyło