Guzik prawda, że we dwoje, raczej oddzielne, spędzone na dwóch odległych końcach Polski na dodatek. Czasem nieformalny związek daje obu stronom możliwość spędzenia w bardzo odmienny sposób bożonarodzeniowego czasu.
Fot. Depositphotos
Tak to jest, gdy zderzą się dwa bożonarodzeniowe światopoglądy: z jednej strony mocno zakorzeniona i co roku kultywowana tradycja spędzania tychże świąt z najbliższa rodziną, z którą wiążą człowieka przede wszystkim więzy krwi, a nie alkowa i rozmowy o wspólnym obiedzie i zainteresowaniach, z drugiej zaś obojętny stosunek do całego tego klimatu, który kryje się pod określeniem „rodzinnego ciepła Bożego Narodzenia”. Żadne drugiego nie przekona, że w tym czasie powinno się robić to, co „według mnie powinno się w tym czasie robić”. Może to i lepiej – przynajmniej będzie o czym sobie opowiadać po kilku dniach tej przymusowej, z powodu związkowej nieformalności, rozłąki.
A ten powód świątecznego rozdzielenia wynika chyba bardziej z mojej strony: u mnie święta są równoznaczne z czasem spędzonym z rodziną i nic dziwnego – z jednej strony ja sama (podobnie jak moi bracia) wyleciałam już z rodzinnego gniazda i praktycznie na stałe oswoiłam już Wrocław jako miejsce do życia czy też w przyszłości rozmnażania się i zaciągania kilkusettysięcznego kredytu mieszkaniowego, więc powrót do domu po tygodniach rozłąki i to w skumulowanej wersji, bo takie w święta pełne ciepła, wyjątkowego w ciągu całego roku klimatu, a także masy jedzenia i ogólnego „nicnierobienia” zdarzają się tylko raz. Ponadto do gniazda przylatuję nie tylko ja, ale również pozostali bracia, jeden zza Kanału Angielskiego czy jak kto woli La Manche, drugi z innego końca Wrocławia. Radości rodziców w bardziej wylewnej i ciepłej wersji ze strony mamy i tej bardziej powściągliwej, ale równie szczerej w wydaniu ojca nie zastąpią także ciepłe, choć nie aż tak, weekendy zwykłych powrotów do domu w ciągu roku. A potem będzie już tylko lepiej. Więc ja muszę, po prostu muszę, chcę i powinnam wrócić wtedy do domu, w którym czuję się – mimo życiowych planów made in Wrocław – najlepiej na całym świecie.
Pierwszy dzień jest zarezerwowany tylko dla naszej piątki, kiedyś jeszcze uzupełnionej o dziadków, którzy przyjeżdżali do nas ze Świebodzina, ale których niestety zabrakło i teraz musimy sobie radzić bez nich. Od paru lat standardem jest jednak czwórka Maniów przy stole, ponieważ tylko w porywach, kiedy bratu uda się dostać urlop, udaje się nas nawiedzić i uzupełnić podstawowy skład rodziny, a radość rodziców z gratisowej sztuki latorośli jest wtedy jeszcze większa. Zanim więc dojdzie do świąt jako takich, czas upłynie na ubieraniu choinki i strojeniu domu w typowo bożonarodzeniowe akcenty, czyli zieleń, czerwień, złoto i przede wszystkim – zapach świerku i pomarańczy. Pierwszy dzień, poza względnym głodzeniem nas przez mamę, mija więc na ogólnej krzątaninie rodzicielki w kuchni, dokręcaniu przez tatę wszystkich tych śrubek, których umocować nie zdążył w ciągu całego roku, ścieraniem przez dzieci niewidocznego (bo mama już dawno wyprała wszystkie dywany, firanki, fotele, wykładziny i każdą nadającą się do wszelkiego wypucowania powierzchnię w naszym domu, umyła wszystkie szkła, wypastowała wszelkie podłogi...) kurzu na meblach. Później nadchodzi pora kolacji, która sprawia, że każdy zadaje sobie pytanie, co za idiota wymyślił zwyczaj spożywania wszystkich dwunastu dań, skoro już przy trzecim pęka guzik w spodniach, a każdy marzy już tylko o miętowej herbacie. Po kolacji udajemy się dystyngowanie (bo wiek już nie ten i emocje jakieś takie bardziej wyważone) i już bez dziecięcych ekscesów (pisk szczęścia „Mikołaaaaaj!!!!” i biegu na łeb, na szyję) w stronę wybrzuszonej od prezentów choinki, każdy rozpakowuje swoją paczkę, cieszy się z podarunku i dziękuje, a potem, po wstępnym przetrawieniu uszek i innych pyszności, udajemy się najpierw na cmentarz, by odwiedzić i dziadków ze Świebodzina, i tych, którzy mieszkali z nami w tym samym miasteczku, a następnie drepczemy grzecznie na pasterkę, którą nawet mój tata, odwieczny agnostyk, zaszczyca swoją obecnością. Po odmarznięciu kończyn i wysłuchaniu corocznego kazania o kolejnych symbolicznych narodzinach Jezusa wracamy do domu, rozpalamy ogień w kominku i rozgrzewamy się przy nim, dodatkowo popijając grzańca lub cokolwiek innego dobrego „na trawienie”. Po Bożym Narodzeniu następują dni rodzinnych zlotów i wypadów, podczas których i my odwiedzamy, i nas nawiedzają, a rodzina – jak co roku – okazuje się jeszcze większa, niż można by się spodziewać. Ale w tym tkwi ten urok: pojawiają się ci częściej odwiedzani i także dawno niewidziani bliscy podczas całkiem nieimieninowej rodzinnej okazji spotkania, w odmiennych nastrojach, inaczej ubrani, bardziej ciepli i wyciszeni, ale i pełni opowieści, które opowiada się tylko w trakcie tych dni i nieważne, że po raz setny się je słyszy. Nikt się nigdzie nie spieszy, ktoś łupie sobie orzechy wysłużonym dziadkiem do orzechów, ktoś obiera pomarańcze, kuzyn zachwyca się ulubionym ciastem mojej mamy, ciocia wyjmuje z torby bigos własnej roboty, w tle brzmią rozmowy wymieszane z odtwarzanymi w DVD płytami kościelnych chórów śpiewającymi kolędy. A dookoła jest jakoś dziwnie lekko, swobodnie i tak normalnie, czego nie da się po prostu opisać i czego nie będę (nieudolnie zresztą) próbować opisać.
– A czy my się spodziewamy kogoś jeszcze na święta? – zapytała mnie mama podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, szczególny nacisk kładąc na słowo „kogoś”. Spojrzałam na brzydszą połówkę, która zatapiała właśnie wzrok w Onecie (którym się zresztą zaczytywała w poprzednie święta z braku innej alternatywy i pozostając tym samym wiernym swojej „antyświąteczności”) i odparłam: – Nie, mamo. On gardzi atmosferą barszczu z uszkami, woli zdobywać w tym czasie szczyty i zamarzać na dwudziestostopniowym mrozie. Kusiłam, ale widocznie za słabo. W słuchawce odezwało się tylko zawiedzione westchnienie mamy, która co prawda też lubi górskie eksploracje, ale w święta przygarnęłaby do domu każdego, komu powinno się w tym czasie dać namiastkę gościnności i atmosferę świątecznego wydania rodziny Maniów. No cóż, jak się okazuje, nie każdy chce tego co prawda magicznego okresu posmakować (a smakowałby dużo i długo, bo mama zaopiekowałaby się aspektem spożywczym na najwyższym jak zwykle poziomie, dorzucając oczywiście do tego swoją iście anielską osobowość, zwielokrotnioną w Boże Narodzenie do granic normalnej ludzkiej życzliwości i uczynności). Mimo to szóste nakrycie pojawi się na stole jak zwykle, chociaż (wbrew nadziei mamy i w sumie mojej) ze względu na dość oddalony kierunek świątecznej banicji i będący całkiem nie po drodze do mego domu, to nie właściciel zmarzniętych podczas wędrówki odnóży zagości w naszym domu i zje z tego dodatkowego talerza pyszny barszcz mojej mamy.
W każdym razie przepis na alternatywne (nie)święta brzydkiej połówki jest banalnie prosty: góry. Bo lubi, po prostu lubi i chyba na tym trzeba się skupić podczas tych świąt, które mają mijać właśnie w atmosferze lubienia wszystkiego tego, co z nimi związane. Oprócz górskiej atmosfery wędrowiec lubi także golonkę, którą pewnie zapakuje sobie do plecaka, konserwy, kawałek ciasta, które mam zamiar mu upiec (i ukryć przed nie tylko pochłaniającym je wzrokiem przyszłego wędrowca, ale przede wszystkim przed przypominającym czarną dziurę żołądkiem) i upchać w niemiażdżącym miejscu plecaka, buły z pasztetem, zupki chińskie, kubek na wodę, którą w schronisku będą mu wydzielać w cenie kilkunastu groszy za dwieście pięćdziesiąt mililitrów. W międzyczasie piękne widoki, śnieg na wąsach i po pas ciała, mróz, który uparcie przebija się przez supergrube rękawiczki i skarpety z wełny, ale satysfakcja gwarantowana. Ja w międzyczasie zaliczę dwa stany przedzawałowe, nerwicę i masę bzdurnych przeczuć na temat tego, że wpadł w szczelinę skalną i roztrzaskał sobie w niej łeb (bo dla mnie spadanie w takie szczeliny zawsze odbywa się głową w dół, a kończy rozbryzganym na śniegu mózgiem, choć pewnie upadki takie zazwyczaj nie są tak drastyczne w skutkach i przeważnie finiszem jest zwichnięta kostka. Zresztą – na Babiej Górze PONOĆ szczelin i niebezpiecznych miejsc jest jak na lekarstwo, a on nie zamierza się przecież zabić w wieku 25 lat), a nawet jak by w coś takiego nie wpadł, to pewnie zgubiłby latarkę (bo wychodziłby w góry – według moich chorych fantazji – tylko w noc, typowe jak na samobójcę, za którego go mam podczas jego górskich eskapad), nie umiał odnaleźć drogi do schroniska, zamarzłby na kość z krzykiem „pomocy!” uwięzłym w zmarzniętym gardle, a do mnie pierwszy telefon wykonałby TOPR, który zaprosiłby mnie na rozpoznanie zwłok odnalezionych po paru dniach w hałdach śniegu. Wspominałam coś o dzwonieniu do mnie i relacjonowaniu w normalnych (w sensie: nie pięć razy na dzień, ale przynajmniej raz na dobę, by uspokoić palpitacje mojego serca) odstępach czasowych swojej wyprawy tego, co się podczas niej dzieje? Nie? No to kolejny powód do moich psychopatycznych trosk gotowy.
Taaak, to będą bardzo udane i spokojne święta Bożego Narodzenia. Jestem tego pewna. Osobno, chociaż razem. Ja, obgryzająca nie tylko kostki świątecznego indyka, ale i paznokcie przy akompaniamencie kolęd Binga Crosby'ego, on, odważny eksplorator górskich wzniesień, przedzierający się przez zwały białego puchu, którego ja w normalnych, znaczy tonowych ilościach, nie widziałam od wielu, wielu lat, nie przejmujący się kompletnie tym, że ciasto zagryzane na przemian z golonką już się skończyło. Każdy ma swego fioła świątecznego, a mój – obok uśmiechniętej mamy i wyjątkowo rozmownego taty oraz świątecznej atmosfery mojego rodzinnego domu – ma brodę, śnieg po pas i telefon na dnie plecaka. I wcale nie mówię tutaj o Gwiazdorze.