Dostając zaproszenie na ślub, zaczynamy czuć przyśpieszone bicie serca. I zaraz sobie uświadamiamy, że przecież nie mamy co na siebie włożyć. Ta sukienka się zmechaciła, tamta straciła swój kolor, znów te dwie wyszły z mody w ubiegłym sezonie. Ruszamy więc na zakupy wiedząc, że nowy strój poprawi nam humor, a my na ślubie zabłyśniemy w pachnącej świeżością, idealnie do nas dopasowanej, kreacji. Tracimy cenny czas na poszukiwania czegoś wyjątkowego, a potem… ku wielkiemu zaskoczeniu zauważamy, że na imprezie znalazła się osoba o guście zbliżonym do naszego, i pojawiła w identycznej kreacji! Co gorsza, po chwili wcale nie budzimy się ze złego koszmaru – powoli zaczyna do nas docierać, że ktoś bez pytania o zgodę nas „skopiował”. Jest nas dwie! Takie dwa mało oryginalne oryginały.
Zamiast cieszyć się, że z kimś na sali znajdziemy z pewnością wspólny język, chowamy się w kącie i udajemy, że nas nie ma - po czym często, w iście angielskim stylu, niezauważenie opuszczamy najgorszą imprezę naszego życia. Czyż jednak warto się tak przejmować z powodu zwykłej sukienki? A może lepiej uśmiechnąć się szeroko, i bawić do samego rana w towarzystwie bliźniaczej kreacji? Wielka mi rzecz. Ot, sukienka jak sukienka.
Niedawno przeglądałam zdjęcia z jednego z ubiegłorocznych ślubów. Na dwóch czy trzech ujęciach dojrzałam i siebie – gdzieś w tłumie rozbawionych gości, na dalszym planie, w specjalnie kupionej na ten dzień sukni… choć niespecjalnie starannie wybranej. Na dzień przed uroczystością, tuż przed zamknięciem wszystkich sklepów (poza tymi z napojami dodającymi animuszu), dotarło do mnie, że ubrać się jedynie w buty na obcasie może i potrafiła Ewa Partum, ale ja pochodzę z innego „raju”. I najwyraźniej marna ze mnie artystka, skoro bez kawałka materiału (na tyle obszernego, by zakrył tu i ówdzie zbędne nadwyżki mego ciała) z domu nie wychodzę. A naprawdę nie miałam co na siebie włożyć!
Chcąc nie chcąc, wiedząc że czeka mnie za kilka godzin weselna potańcówka, postanowiłam znaleźć coś dla siebie, w czym mogłabym pojawić się na imprezie. Oczywiście nie jakieś byle co, a sukienkę nadającą się na każdą możliwą okazję. Na dodatek taką, która wytrzyma więcej niż jedno pranie, straci swój urok po roku czy dwóch (żebym miała pretekst w końcu iść po kolejną, ale należę do mniejszości „ciuchowych alergików”!) i już na pierwszy rzut oka będzie wyglądała jakby skrojona została specjalnie dla mnie. Miałam wyjątkowe szczęście - pierwszy „napotkany” manekin sukienkę oddał mi bez słowa sprzeciwu. Pasowała idealnie!
Przeglądając potem zdjęcia z tamtego wesela, moją uwagę zwróciło przede wszystkim jedno ujęcie. Daleki kadr. Tłum ludzi na parkiecie i… ona: lustrzane odbicie mojej kreacji. Musiałam być mocno skoncentrowana na sobie („wciągnij brzuch”, „pamiętaj, nie ten profil”, „tusz się już rozmazał?”), skoro w niewielkiej salce nie zauważyłam bliźniaczej sukienki.
Zresztą, mało kto zwrócił na nasze faux pas uwagę. Goście najwyraźniej dyskretnie spuścili oczy, udając, że nie widzą tego, co było tak oczywiste, a czego oczywiście nie zauważyłam jak zwykle mało spostrzegawcza ja. A może naprawdę nikt nie zwrócił uwagi?
W każdym razie sensacji, bo dwie sukienki, podobne do siebie niczym dwie krople wody, zagościły na jednej imprezie, nie było. Cisza. Minęły tygodnie, a nikt nawet słowem nie wspomniał, że zauważył jakiekolwiek podobieństwo. W lokalnej prasie wzmianki o nas też nie znalazłam (może dlatego, że byłyśmy w takiej samej, nie tej samej sukience, co niedawno na jednej gali przydarzyło się dwóm znanym aktorkom, a o czym z radością poinformowały portale internetowe)? Gdyby nie to jedno ujęcie, na którym widać obie kreacje, nie wiedziałabym do dziś, że było nas dwie. Może więc… to tylko jakiś fotomontaż?
Anna Curyło