Najzdolniejszy uczeń Hanny Krall nauczył się od niej nie tylko pisać krótkimi, rzeczowymi i jakby wyzbytymi emocji zdaniami. Nauczył się też, że reportaż powinien być błyskotliwą literaturą, bo jakość treści jest wprost proporcjonalna do jakości stylu. Już sam tytuł jest świetny. Choć pasuje bardziej do jakiegoś thrillera niż zbioru reportaży. Zresztą samemu "Wściekłemu psu" niewiele do thrillera brakuje.
Morderstwa (niewyjaśnione), zbiorowe śmierci (spowodowane), nieszczęścia losowe (zawinione bądź nie). Rozbija się i płonie autokar z maturzystami jadącymi na pielgrzymkę. Przepada dziesięciolatka, która wyszła tylko na szkolną dyskotekę; do dziś się nie odnalazła. Mężczyzna dostaje czymś w głowę, traci pamięć, nie wie, kim jest, ile ma lat, jak się nazywa. Wiejski proboszcz od dziesięcioleci molestuje dziewczynki, a ich obrończyni jest prześladowana przez lokalnych wiernych. Znany tłumacz i dziennikarz radiowy popełnia samobójstwo, bo życie okazuje się bardziej nieznośne od najgorszego filmowego thrillera. Więc jednak wszystko to thriller. Z tą różnicą, że w tekstach Tochmana nie grali aktorzy i wszystko działo się naprawdę.
W samym "Wściekłym psie", reportażu tytułowym, wyjątkowo nikt nie ginie. Ale jego bohater jest cywilnym trupem, choć żyje i nawet sprawuje bardzo poważaną w narodzie funkcję. Jest mianowicie księdzem; problem w tym, że jest także gejem. Żyje w permanentnym zakłamaniu. Gdyby się przyznał, nie tylko jego kariera byłaby skończona. A tak jest skończona tylko jego wewnętrzna... Właśnie, co? Uczciwość? Lojalność wobec... właśnie, wobec kogo? Jest przeklęty z góry, choć prawdziwie, jak powiada, miłuje Jezusa Chrystusa. Tyle że co jakiś czas urywa się do męskich burdeli w Berlinie albo Amsterdamie, bo skoro duch nie może, przynajmniej ciało żąda zaspokojenia.
Na wszystkich bohaterów Tochmana spada jakiś wyrok. Coś się stało i już się nie odstanie. Życie będzie całkiem inne, beznadziejne, pozbawione sensu i celu, kręcące się w miejscu jak wściekły pies albo wściekły bąk. Będzie można walić w ścianę, chodzić do sądów, próbować leczyć nieodwracalne poparzenia i połamania, wzywać Pana Boga, oskarżać wszystkich dookoła. Tyle że na nic, bo nic to nie pomoże. Od wyroku nie ma odwołania. Czasem zawinili ludzie: ktoś niepotrzebnie wyprzedzał na szosie, ktoś prowadził po pijanemu, ktoś kogoś uderzył i na zawsze okaleczył. Ale dla większości bohaterów wyrok przyszedł z niezawinionej strony, po prostu tacy się urodzili. Inteligentny młody człowiek cierpi od dziecka na zespół Tourette’a, ma wstrząsy, drgawki i tiki, demoluje wszystko wokół, większość życia spędza w łóżku. Kiedy próbuje wyjść do ludzi, złoszczą się albo otrząsają. Ksiądz urodził się z niewielkim błędem genetycznym, który nie musiałby nikomu przeszkadzać. Ale przeszkadza, bo koliduje ze społeczną frazeologią obyczajową i ksiądz musi swój niezawiniony błąd głęboko ukrywać.
Prawdziwa śmierć jest w reportażach Tochmana tylko pretekstem do wywołania do odpowiedzi innej śmierci – cywilnej. Jej wyroki są inne, ale bodaj nie mniej dotkliwe. Atmosfera "Wściekłego psa" często przypomina powieści i opowiadania Kafki, "Proces", "Wyrok", "Przemianę". Ktoś z różnych powodów wypada z gry w "normalne społeczeństwo" i natychmiast staje się jego ofiarą, kimś absurdalnie winnym. Nieprzypadkowo prawie połowa reportaży dotyczy ludzi Kościoła albo ludzi, dla których religia, źle czy dobrze rozumiana, jest głównym drogowskazem w życiu. Tym groźniejsze staje się pytanie, dlaczego miłość, wyrozumiałość, dobro i wybaczenie tak często przegrywają z fałszywą moralnością, małoduszną nietolerancją. Rozszyfrujmy do końca tytuł książki Tochmana: wściekły pies to także my, społeczeństwo. Staje naprzeciwko słabszej ofiary i szczerzy kły, toczy pianę, gotowe szarpać i gryźć.
Wojciech Tochman, "Wściekły pies", Znak, Kraków 2007, s. 166, 29 zł