Wszyscy mówią Dukaj, Dukaj, niektórzy obwieszczają nawet, że jego "Lód" to prawdziwe arcydzieło, a ja, wstyd powiedzieć, żadnego Dukaja dotąd nie czytałem. Poczułem się więc w obowiązku, przebrnąłem przez tysiąc stron z okładem – i kłaniam się autorowi czapką do ziemi. A zaraz potem prostuję, żeby ponarzekać.
Najpierw jednak fabułka – w wielkim skrócie. Meteoryt Tunguski spada, jak spadł, ale okazuje się jeszcze bardziej nieziemski niż w rzeczywistości. Rozpełza się bowiem z niego tytułowy Lód o niezwykłych własnościach, być może obdarzony nawet czymś w rodzaju życia. Przemrożone tym dziwem substancje uzyskują niespotykane dotąd właściwości – co daje początek nowej fizyce i nowemu przemysłowi. Zamrożeniu ulega też poniekąd historia i oto mamy rok 1924, Imperium Rosyjskie trwa, jak trwało, wojny światowej nie było, rewolucje się nie powiodły, Polska pod zaborami, terrorysta Piłsudski spiskuje z Japończykami, którzy wojują z Rosją. I coraz szerzej rozciągają się lodowe zagony. Młody warszawski matematyk Benedykt Gierosławski zostaje wysłany przez władze na Syberię, by odszukać swego zesłanego tam ojca. Chodzą bowiem słuchy, że jego papa potrafi porozumiewać się z Lodem, a być może nawet kierować jego poczynaniami.
I tak dalej – dzieje się u Dukaja całkiem sporo i na ogół nie bez sensu, rozliczne wątki są zgrabnie splecione, co, zważywszy na objętość dzieła, jest wyczynem nie lada. Jasne jest także, że autor solidnie się do pisania przygotował i zaliczył ciekawe lektury z wielu przedmiotów, którymi się w książce zajmuje, od logiki po mitologię syberyjskich ludów. Napracował się też z pewnością nad archaizacją języka i nasyceniem go rusycyzmami, ale to akurat spokojnie mógł sobie chyba darować, bo efekt tego mozołu do olśniewających nie należy. Jest, bo jest, i tyle. Znakomicie natomiast poradził sobie Dukaj z wymyśleniem terminologii związanej z cudami, które opisuje. Przemrażające się lute i soplicowa, ćmiatło czy tungetyt bardzo są ładne i godne uznania. Całkiem świetnie udały się też wątki związane z prawosławnym sekciarstwem oraz walkami frakcyjnymi na cesarskim dworze.
Cóż się więc nie udało? Nie udała się chyba tak zwana całość. Jacek Dukaj zamierzył, jak się zdaje, wielkiej solenności dzieło nieledwie historiozoficzne, w którym pomieści rozważania o warunkach istnienia prawdy, duchu dziejów, a także polskości i temu, co Polakom czynić wypada. Ubrał zaś to w kostium fantastycznej przygodowej opowieści, w której sporo jest oczywiście Juliusza Verne’a, więc jest i klasyczna, i atrakcyjna. No i przygodowa opowieść jest stosownie wspaniała, za to farsz, którym ją nadziano, na ogół zamulający.
Chętnie się zgodzę, że do Dukajowych głębi po prostu nie dorastam i dlatego wielkości "Lodu" nie chwytam. Nic na to jednak nie poradzę, że – na przykład – owe rozważania o polskich powinnościach trącą pozytywistyczną czytanką, a Piłsudski prezentuje się dość groteskowo (choć nie wykluczam, że wszystkie słowa, które wypowiada w książce, Dukaj wziął z pism Marszałka i relacji o nim). Mam też nieodparte wrażenie, że autor działa trochę wbrew sobie, bo – znów na przykład – poddając historię i prawdę (a zatem i własne o nich twierdzenia) władzy fantastycznych zgoła reguł, skutecznie podważa roszczenie, by tego rodzaju wywody traktować poważnie i przymierzać do świata, jaki znamy – a o to bez wątpienia Dukajowi chodzi.
Wreszcie, pominąć się tego nie da, ponosi autora gadulstwo. Napisanie tysiącstronicowej powieści, która trzyma się kupy, to powód do chwały, ale nie dajmy się zwariować. To monstrum można by skrócić do stron 600 czy 700 i nic by się złego nie stało, a czytałoby się je wówczas znacznie żwawiej. Najsmutniejsze zaś, że po lekturze "Lodu" wypada jedynie westchnąć: "Aha", i odłożyć dzieło na wysoką półkę, bo książka, choć ma swoje uroki, jest absolutnie jednorazowa.
A jednak, skoro zacząłem już czytać Jacka Dukaja, chętnie przeczytam jego następną książkę. Może będzie krótsza.
Jacek Dukaj, "Lód", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, s. 1052, 59,90 zł