Przesunąć horyzont

Książka Martyny Wojciechowskiej każe nam myśleć, że zdobywanie Wielkiej Góry jest bardziej sprawą ducha niż ciała.
/ 15.12.2006 23:33
Do skoku na banji wystarczy chęć udowodnienia czegoś sobie i innym. Żeby wziąć udział w rajdzie Paryż-Dakar, wystarczy mocna chęć przeżycia przygody albo po prostu marzenie o tym, by odnieść medialny sukces. Aby kręcić programy podróżnicze, wystarczy ponadprzeciętna wiedza o świecie, pomysł i odwaga tworzenia. To wszystko nie wystarczy, kiedy próbuje się zdobyć największą górę świata. Ba, to w ogóle nie ma znaczenia.

Jeśli ktoś podejmuje trud dwumiesięcznej katorgi na wysokości ponad 5000 metrów, jeśli miesiącami staje na głowie, by zdobyć pieniądze na taką wyprawę, jeśli potem każdego dnia ryzykuje swoje zdrowie i życie w jednym z najbardziej nieprzychylnych człowiekowi zakątków świata, to pytanie, dlaczego to robi, nabiera szczególnego znaczenia.
Kiedy sobie to uświadomiłem, praca redakcyjna nad materiałem do książki Martyny Wojciechowskiej stała się dla mnie wyprawą w głąb jej umysłu. Wyprawą, która miała dać odpowiedź na pytanie: dlaczego? Czy znalazłem odpowiedź? Tak, ale zrozumiałem także, że obcując z tą książką każdy z czytelników odkrywa swoją wersję wyjaśnienia tej zagadki.
To samo dotyczy samej autorki. Gdzieś w tle zajmującej opowieści o zdobywaniu Dachu Świata przewija się wątek tragicznego wypadku na Islandii, w którym Martyna brała udział w 2004 roku. Dowiadujemy się też, że wejście na Mount Everest jest desperacką bitwą jaką autorka i bohaterka książki wydaje kalectwu i śmierci. Sytuacja, w której bohaterka decyduje się „przesunąć horyzont”, jest na pewno sytuacją graniczną, jak powiedziałby Jaspers albo Tischner, ale to nie wyjaśnia wszystkiego.
Poza opisem wspinaczkowej udręki, poza z wielką prostotą i humorem skrojonymi opisami dni powszednich w bazie pod Everestem, poza bardzo uczciwą próbą usytuowania siebie w kontekście wszystkiego tego, co nazywa się sportem wysokogórskim, Martyna próbuje powiedzieć coś jeszcze, tyle że są to już rzeczy nienazywalne. To coś, co każe nam myśleć, że zdobywanie Wielkiej Góry jest bardziej sprawą ducha niż ciała.
Trzeba też gwoli ścisłości powiedzieć, że w książce „Przesunąć horyzont” spotykamy nie jedną Martynę, a przynajmniej trzy.
Pierwsza to nie tyle Martyna, co Marysia (jak nazywają ją przyjaciele) niezwykle uparta kobieta, która postanowiła zdobyć Everest. Marysia ma niewiele wspólnego ze „znaną panią z telewizji”, jest po prostu kobietą, która miewa okres w najmniej odpowiednim momencie, czasem koniecznie musi umyć włosy i okropnie ją krępuje robienie siusiu do butelki.
Druga to Martyna-dziennikarka, i nie chodzi o te parę zdań, gdzie mowa o relacjach do Polski, chodzi o reporterski żywioł wyraźny w obserwacji ludzi, relacjonowaniu zdarzeń i opisach miejsc.
Trzecia Martyna to Martyna-alpinistka i choć wszystkie trzy wchodzą w końcu na szczyt, to jednak wiemy, że udało się to dzięki niej, dzięki jej umiejętnościom, znajomości rzeczy i dzięki jej sportowym mistrzom, którzy na kartach tej książki są także na rozmaite sposoby obecni.
Po kilku dniach pracy redakcyjnej zaobserwowałem u siebie objawy choroby wysokogórskiej. Jestem przekonany, że sugestywność tego tekstu udzieli się czytelnikom w równie wielkim stopniu i będą po wielokroć wracać do tej książki w nadchodzące właśnie długie zimowe wieczory.


Martyna Wojciechowska „Przesunąć horyzont”
Fot. Dariusz Załuski

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Martyna Wojciechowska

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Martyna Wojciechowska

Fot. Martyna Wojciechowska

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Dariusz Załuski

Fot. Martyna Wojciechowska

Fot. Dariusz Załuski


Fot. Dariusz Załuski