"Po Nowym Roku", czyli jak przetrwać w pracy po świętach

Po kilku dniach wolnego chyba wszyscy jak jeden mąż, cierpimy na tę samą epidemię, ciężko uleczalnej dolegliwości o bardzo prozaicznej nazwie „poświąteczny leń”.
Marta Kosakowska / 02.01.2015 00:05

Było miło, ale się skończyło. Święta, święta i... witamy z powrotem w pracy. Ciepłe, wypełnione blaskiem kominka wnętrze, w którym delikatnie, nieco sennie sączyło się w tle kolędowanie, dawno niewidziana rodzinka na kanapie i stół pełen świątecznych przysmaków. To było. A teraz finito, koniec, basta! Wracamy do pracy. Problem w tym, że wszyscy jak jeden mąż, cierpimy na tę samą epidemię, ciężko uleczalnej dolegliwości o bardzo prozaicznej nazwie „poświąteczny leń”.

Witamy ponownie w niedogrzanym po Świętach biurze, oświetlonym zimnym i bezpłciowym światłem jarzeniówek. Czeka na nas muzyka dobrze znanej stacji radiowej, której wszystkie dżingle, spoty reklamowe oraz rotacje piosenek, znamy już prawie na pamięć, a charakterystyczny głos prezentera jest w tych dniach jakoś bardziej zachrypnięty niż zwykle i jakby z większą ostrożnością cedzi do mikrofonu słowa, a jego dykcja straciła na swej krystaliczności. Uśmiechnięte twarze rodziny zamieniają się w opatrzone od miesięcy albo i lat facjaty współpracowników, od których w tych dniach jakoś nie bije ten sam co zwykle zapał i nawet ci najbardziej ambitni, co miesiąc pracujący na miano „Pracownika miesiąca” są jacyś tacy, hm, zahukani? Nikt nawet nie myśli o szukaniu demotywatorów do pracy w Internecie - wystarczy jedno spojrzenie na twarz koleżanki z biurka obok i jej krzywą minę, podczas konsumowania w zwolnionym tempie kanapki z wkładką z tego, co jeszcze zostało ze Świąt.

W tym czasie wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Wartka zazwyczaj biurowa akcja znacząco straciła swej dynamice, a fabuła o trudnych do przewidzenia zwrotach akcji zniknęła z pola widzenia równie szybko co wigilijne uszka ze stołu. Z planu filmowego "Kill Billa" przenosimy się wraz z naszą ekipą biurową do scenografii, snującego się od lat niepostrzeżenie po ramówce TVP "Klanu", którego statyczność wkrótce może się okazać cudownym lekiem na nadpobudliwość psycho-ruchową dzieci w wieku dorastania. Towarzyszące nam zwykle w pracy, regularnie dostarczane do krwioobiegu dawki adrenaliny poszły w niepamięć, zatem próbujemy uzupełnić tę bolesną lukę za pomocą sztucznego podtrzymania (podwójnego espresso, serwowanego przez nasz eksploatowany w tych dniach ponad miarę, firmowy ekspres).

Nie trzeba specjalistycznych badań amerykańskich naukowców, żeby stwierdzić, że te kilka dni między świętami to bez wątpienia najbardziej bezproduktywny czas w roku. Trwamy w biurowej przestrzeni zawieszeni w próźni nicnierobenia i czujemy się, jakbyśmy balansowali na linie, której punkty zawieszenia stanowią, z jednej strony Boże Narodzenie a z drugiej Sylwester. Mijając kolegów i koleżanki z pracy na korytarzu, trochę od niechcenia pytamy, jak minęły im Święta, po czym puszczamy sobie porozumiewawcze oko. I choć wszyscy dobrze wiemy, że praca w tych dniach nie będzie wrzeć, a raczej nawet nie zbliży się do stanu gotowania, to podejmujemy pseudo motywujące rozmowy o celach do wypracowania w nadchodzącym roku. No bo jak znaleźć motywację do pracy, kiedy nawet na zwykle groźnej i zamyślonej nad tym, jak tu podbić świat, twarzy szefa maluje się coś na kształt poświątecznego rozmarzenia pomieszanego z przebłyskami, czegoś, o istnieniu czegoś, w życiu byśmy nie posądzili naszego przełożonego, a mianowicie rozleniwienia i dającej się zauważyć, nawet przy tak przytępionej percepcji, większej wyrozumiałości dla przeglądania portali plotkarskich w godzinach pracy? Ten stan towarzyszy wszystkim wokoło, bo jak tu myśleć o pracy, kiedy myślami jesteśmy, gdzieś pomiędzy trawieniem wigilijnego karpia a planowaniem imprezy sylwestrowej, a wizja przetrwania tych kilku dni w biurowej przestrzeni to dla nas istna droga przez mękę, do której nawet nie umywa się, przebłyskujące wciąż w naszej pamięci, kilkudziesięciominutowe stanie w puchowej kurtce w przegrzanym supermarkecie, w kolejce po żywego karpia o smętnych oczach. Szczęśliwi ci, którzy wzięli urlop i wyjechali na cały ten czas.

A my nieszczęśnicy, którzy zostaliśmy na posterunku, wszyscy dzielnie i wytrwale siedzimy przed monitorami swoich komputerów, i niby coś robimy, ale raczej przemęczanie nam nie grozi. Brak też patriotycznej motywacji pt. „Pracujemy na wzrost PKB”. Co ważniejsze i ambitniejsze zadania, wszyscy zgodnie odkładamy na „po Nowym Roku”, bo liczymy, że wraz z pierwszymi dniami stycznia nasze siły witalne wzrosną tak samo, jak wysokość podatku VAT... choćby o jeden punkt procentowy. Tę trzywyrazową mantrę powtarzamy sobie co najmniej kilka razy dziennie, wierząc w to, że po przekroczeniu magicznej cezury nagle znacząco wzbogaci się nasz zapas chęci do pracy. Obiecujemy sobie, że wtedy to już wystartujemy jak rakiety, a w nowych, jeszcze pachnących drukarnią kalendarzach, zapisujemy cele i postanowienia na nadchodzący rok. Lista jest długa i ambitna, jednak motywacja do ich realizacji spada nam później w tempie wprost proporcjonalnym do mijających miesięcy, ale o tym przy innej okazji.

Bądź co bądź wzdychając żałośnie, przyznajemy, że ciężki jest to czas. Wstyd się przyznać, ale z tą powszechną ogólnopolską dolegliwością walczymy również, my redaktorzy, więc wybaczcie o kilka centymetrów niższe niż zazwyczaj loty, trochę łagodniejszy niż zwykle język wypowiedzi i nieco mniej wyszukaną ironię. Porozumiewawczo mrugamy do Was lewą powieką... I obiecujemy powrót do przedświątecznej formy. Po Nowym Roku.

Redakcja poleca

REKLAMA