Jednym z bohaterów jest wszak ksiądz Monsignore – nie sposób nie rozpoznać w nim prałata Jankowskiego, z którym nie tak dawno pisarz się procesował. I nie tylko on tu się przemyka: ktokolwiek nadepnął pisarzowi na odcisk, niech się boi! Sąsiedzi narzekali na hałasy i już, hop, wskoczyli na kartki. Dyrektor Teatru Wybrzeże brzydko, oj, brzydko zabawia się w SPATiF-ie. Wszystkie złośliwości i aluzje tej powieści z kluczem odczytają jednak tylko czytelnicy z Gdańska i okolic. Reszta poczuje się stratna. Bo czy to przyjemnie widzieć aluzję, lecz jej ani w ząb nie rozumieć? Nie-gdańszczanom pozostają liczne spory o idee, pojedynek metafizyków i „awangardyków” o sztukę, migawki z XIX-wiecznej Jerozolimy, z Bośni, rozważania o chrześcijaństwie i islamie, który ma w powieściowym mieście coraz więcej zwolenników.
I to jeszcze nie wszystko. Powieść składa się bowiem z odrębnych miniesejów, które nawet przy najlepszej woli czytelnika jakoś nie składają się w całość. Powie ktoś – na tym polega przyjemność meandrycznej, dygresyjnej opowieści. Jednak mnie to pachnie niezbornością pisarską. Całe wątki i postacie nie znajdują jakiegokolwiek uzasadnienia. Choć trzeba przyznać, że każdy z tych kawałków czyta się z przyjemnością. Wszak Huelle stylistą jest pierwszorzędnym.
Wróćmy jednak do jego bohaterów. Przed laty spotykali się w SPATiF-ie, potem ich losy się rozeszły. Doktor Lewada leczy ludzi w zabitej dziurze, Wybrański jest potentatem i ma własne luksusowe centrum rozpusty w stylu antycznym, Berdo zaś organizuje pielgrzymki prawdy dla tych, którzy szukają swojego guru. Z kolei malarz Mateusz odwołuje się do starych mistrzów i tym samym prowokuje nienawiść „awangardyków”, którzy oblewają jego obraz kwasem (w rzeczywistości „Ostatnia wieczerza” wisi, jak wisiała). Najczarniejszym charakterem jest tu „awangardyk” Inżynier, którego pomnikowe dokonanie to „City Air”, czyli powietrze miejskie zamknięte w szklanych pojemnikach. Nietrudno dociec, co sądzi Huelle o współczesnej sztuce awangardowej – nie zostawia na niej suchej nitki. Zresztą cała powieść nasycona jest rozgoryczeniem i wyraża rozczarowanie nie tylko sztuką, ale ogólnie współczesnością: triumfem małości i fałszu. Cóż można zrobić księdzu Monsignore? Tylko wyprosić go z sesji „Ostatniej wieczerzy”. Nic więcej.
Bohaterowie wspominają z rozrzewnieniem własne spory religijne sprzed lat, ale to nie one (gubią się w meandrach) są jasnym punktem tej powieści. Jest nim inna, prawdziwie ewangeliczna scena: do Lewady, który jako kloszard wegetuje w podziemiach metra, przysiada się nieznajomy tylko po to, żeby nie był sam w rozpaczy i opuszczeniu. I tyle. Bez efektownych cytatów z papirusów koptyjskich.
Nadmiar efektów mści się na tej powieści tak samo jak pomysł, by napisać jednocześnie doraźny pamflet i poważną rozprawę o ideach i współczesności. Wyszła hybryda. W dodatku z głową księdza Monsignore.
Justyna Sobolewska
Paweł Huelle „Ostatnia wieczerza”, Znak, Kraków 2007