Dzięki prezydenckiej amnestii opuszcza jego mury, na powrót wkraczając w świat hotelików na godziny, tanich dziwek i różnej maści złodziejaszków. Wśród nich spotyka młodego Angela, który także opuścił ponure lochy i wraz ze starym mistrzem złodziejskiego rzemiosła chce wykonać wielki skok.
Powieść Skármety rozpoczyna się tak samo jak dziesiątki innych historii o sympatycznych złodziejach, co to nie kłaniają się sejfom bogaczy. Jednak zamiast urokliwej opowiastki utrzymanej w sensacyjnym tonie otrzymujemy bajkę, w której roi się od nielogicznych fabularnych wolt, a dobrzy bohaterowie – jak w baśniach z dzieciństwa – mogą liczyć na pomoc wszystkich, którym sami wcześniej pomogli.
Skármeta lubi udawać, że jego powieści są czymś więcej, niż są w rzeczywistości. Podobnie jest w przypadku "Tańca Viktorii". Na marginesie opowieści o szlachetnym złodzieju autor "Listonosza Nerudy" zapisuje kilka słów na temat swej ojczyzny, która po obaleniu dyktatury Pinocheta nie stała się ziemskim rajem, lecz krajem "ze złota i gówna". Szkoda tylko, że prawdy ogłaszane przez Skármetę są tak boleśnie oczywiste, a domorosła filozofia, którą uprawia, godna największych dokonań Paulo Coelho.
Bartosz Staszczyszyn/ Przekrój
Antonio Skármeta, "Taniec Viktorii", przeł. Andrzej Sojur, Świat Książki, Warszawa 2007, s. 271, 24,90 zł