Maciej Mizerota, lat trzydzieści cztery, czyli mój rocznik, doskonale skrojone garnitury, miła twarz prawdziwego przyjaciela, wielbiciel pięknych przedmiotów, które kolekcjonował z pasją i zacięciem godnym prawdziwego hobbysty. W jego domu, w którym naturalnie nie byłem, ale widziałem zdjęcia, wszystko było niezwykle gustowne, eleganckie, bez cienia nalotu prowincji, z której pochodził. Pistacjowe meble, strugane na zamówienie u włoskiego mistrza szaf i stołów, szklane ściany, w których zatopiono odlewy dłoni w różnym ujęciu, serwis sprowadzony z fabryki porcelany w Katarze, starodruki rozrzucone (nie bez przyczyny) na nowoczesnym stoliku, zdaje się z alabastru plus setki drobiazgów, jak choćby przycisk do papierów w kształcie kuli (cena jedenaście tysięcy złotych, gdyż przycisk był wizją artysty), czyniły z jego domu miejsce modne, trendowe i fascynujące, a z samego Macieja Mizeroty — człowieka obytego w świecie i tak zwanych środowiskach. Postanowiłem zatem skorzystać z jego pomocy, a mówiąc ściślej — poprosić o wstawiennictwo u Thomasa Fiuta, który mógł się przecież pomylić i teraz żałuje, że mnie tak ostro potraktował. Wystukałem numer komórkowy i przybrałem luźną pozycję, gdyż rozmowa ta miała mieć przecież charakter przyjacielski, o nieznacznym tylko zabarwieniu służbowym.
— Cześć — zaintonowałem wesoło, choć przyznaję, że lekki niepokój ściskał mój żołądek.
— Z kim mam przyjemność? — spytał Maciej Mizerota, jak zwykle grzecznie i uprzejmie.
— Tu ja Adaś. Jebutko — dodałem, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
— Witam kolegę. Nie mam zbyt dużo czasu, gdyż jadę na spotkanie z klientem, ale słucham.
Przełknąłem ślinę i upiłem łyk wody niegazowanej.
— Mam pewną sprawę... — postanowiłem od razu przejść do sedna, zważywszy na ograniczony czas mego kolegi.
— Adamie, zadzwoń do mnie w przyszłym tygodniu, powiedzmy w okolicach środy. Postaram się znaleźć wolne trzy minuty, a może nawet cztery. Teraz jednakże podjechałem pod restaurację „Snobissimo”, w której widzę mego klienta w eleganckim płaszczu, zdaje się od Hugo Bossa, zerkającego niecierpliwie na zegarek.
— Chcę wrócić do pracy — ryknąłem na oślep, gdyż bałem się, że Maciej Mizerota zaraz się rozłączy i nie będzie mi dane wyjawienie mej prośby.
Po drugiej stronie zapadło milczenie.
— A co ja mam z tym wspólnego? — zapytał w końcu Maciej, zatrzaskując drzwi swego samochodu, co usłyszałem w słuchawce.
— Otóż...
— Adamie. Wiem, co przeżywasz, a raczej się domyślam, gdyż nigdy nie byłem w podobnej sytuacji, i zważywszy na moje zaangażowanie w sprawy Firmy, na pewno nie będę. Niestety nie mogę ci pomóc. Proponuję, abyś zadzwonił do telefonu zaufania, jeśli taka instytucja w ogóle jeszcze istnieje, i tam wyłuszczył swój problem. Raczej ci nie pomogą, ale na pewno wysłuchają, gdyż na tym w końcu polega ich praca. Jeśli dorzucisz do swej historii jakieś wątki z ciężkim dzieciństwem lub nawet molestowaniem seksualnym, być może wydusisz od nich odrobinę współczucia. A teraz żegnam cię, drogi kolego, gdyż klient twój pan, choćby był zwykłym ćwokiem. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz — po tej szlachetnej perorze Maciej Mizerota nacisnął czerwoną słuchawkę w swojej komórce, co oznaczało, że się rozłączył.
Rozumiałem go doskonale, choć na me usta cisnęło się wulgarne słówko, zaczynające się na literę „ch”, którego jednak nie użyłem, gdyż nie chciałem okazywać swojej słabości. Przyznaję jednak, że odrobinę się załamałem, bowiem spodziewałem się czegoś więcej po koledze z pracy.
Nie myśl jednak, drogi czytelniku, że poddałem się bez walki i po raz niewiadomo który zwróciłem ku myślom samobójczym. Skoro Maciej Mizerota odmówił współpracy, postanowiłem stanąć oko w oko z moim największym przyjacielem, niejakim Grzegorzem Paluchem, lat trzydzieści siedem, miłośnik jedzenia z mikrofalówki, z którym dzieliłem przestronne biurko w Firmie, jak również wiele pikantnych sekretów. Zwrot „oko w oko” nie został tu użyty na wyrost, bowiem ubrałem się elegancko, gdyż tylko takie ubrania posiadałem, wyciągnąłem z zapasów barkowych trzydziestoletnią whisky, której nie znoszę, ale znam się na rzeczy i wiem, co pić wypada, wypastowałem obuwie, naturalnie z cielęcej skórki i ręcznie szyte, odczekałem do godziny dwudziestej drugiej i zadzwoniłem po taksówkę, która zawiozła mnie do mieszkania Grzegorza Palucha. Ten zaś, otworzywszy mi mahoniowe drzwi, zdobione metalowymi ornamentami w kształcie koników morskich, zdębiał.
— Czy myśmy... — zaczął niepewnie, więc czym prędzej mu przerwałem, żeby się dłużej nie męczył.
— Nie. Ale ja tylko na chwilę, w celu degustacji trzydziestoletniej whisky oraz krótkiej lecz, miejmy nadzieję, treściwej i owocnej dla mnie rozmowy.
Grzegorz Paluch otworzył szerzej mahoniowe drzwi, wpuścił mnie do środka, a znikający z jego twarzy wyraz osłupienia, zastąpiła czysta ciekawość, co zwiększało moje szanse. Kiedy już ogrzaliśmy szklanki, zatoczyliśmy nimi profesjonalne kółka w powietrzu i wciągnęliśmy zapach nosem, mlaszcząc przy tym ze znawstwem (choć wydaje mi się, że tak należy robić z koniakiem i to w kieliszku), przystąpiłem do rzeczy. Krótko, zwięźle, bez sentymentów. Piętnaście minut później gorzko pożałowałem swej szczerości.
— Stary, nie wstawię się za tobą u Thomasa, bo to nic nie da — odpowiedź Palucha była również krótka, zwięzła i zdaje się mało sentymentalna.
To już ostatni publikowany przez nas fragment powieści Nataszy Sochy "Ketchup". Jeśli chcecie sprawdzić, jak z tej trudnej życiowej sytuacji wybrnął niejaki Adam Jebutko i co z tym wszystkim miały wspólnego szaliki, poszukajcie "Ketchupu" w księgarniach. Przypominamy, że książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i Ska.