Między życiem, a błękitem… - odcinek VI

Pierwszy tydzień marca – ostatni tydzień szpitalnego uwięzienia, co za ulga… Iga leżała z głową zwróconą do okna próbując stworzyć sobie namiastkę choćby krótkiego spaceru. Dzisiaj znów sypnęło śniegiem, a czubki drzew kołysały się jednostajnie na boki. Raz na jedną, raz na drugą stronę, prawie jak ludzkie życie – raz na prawo raz na lewo, raz ku lepszemu, innym razem prosto w kłopoty.
/ 10.04.2010 02:01
Pierwszy tydzień marca – ostatni tydzień szpitalnego uwięzienia, co za ulga…
Iga leżała z głową zwróconą do okna próbując stworzyć sobie namiastkę choćby krótkiego spaceru. Dzisiaj znów sypnęło śniegiem, a czubki drzew kołysały się jednostajnie na boki. Raz na jedną, raz na drugą stronę, prawie jak ludzkie życie – raz na prawo raz na lewo, raz ku lepszemu, innym razem prosto w kłopoty.


Leżąc tak na łóżku i patrząc przez okno trzeciego piętra budynku szpitala, dodatkowo , o ironio, posadowionego na lekkim wzniesieniu jak średniowieczna forteca, nie była w stanie zobaczyć ulicy i poruszających się po niej ludzi. Nie mogła zobaczyć zakochanych spacerujących po przyprószonych lekką pierzynką śniegu alejkach pobliskiego parku, ani matek z maluchami opatulonymi w ciepłe piernatki wózków. A propos wózków, czasami idąc ulicą ma się wrażenie, że producenci wózków dla dzieci już dawno o całą epokę wyprzedzają przemysł motoryzacyjny, jeśli chodzi o fantazyjne wzory pojazdów, modele i akcesoria. O rany! Co za myśli o tych zakochanych, matkach z dziećmi w odjazdowych wózeczkach. Iga! Weź się w garść! – strofowała samą siebie pogrążona głęboko w swoich myślach.

Między życiem, a błękitem… - odcinek VI

Ale w tym samym czasie odzywał się w niej inny głos, można by nawet rzec, że nie głos tylko skowyt dręczonej duszy. Ona –Iga Malicka, lat 35, poszkodowana w wypadku samochodowym i w wypadku miłosnym. Trudno byłoby jej dzisiaj rozstrzygnąć kto bardziej ją zranił, drogowy pirat czy mężczyzna jej życia (oczywiście do niedawna).

Myśli o matkach spacerujących ze swymi pociechami i o zakochanych nie były dzisiaj przypadkowe. Rano odwiedził ją Konrad -kolega jeszcze z czasów studiów, który jednocześnie był też kolegą Adama. Z Adamem znali się od równie dawna. Żona Konrada pracowała z Adamem w jednym instytucie.

Ucieszyła się kiedy go zobaczyła. Tak dawno się nie widzieli. Ostatni raz spotkała Konrada pod instytutem, jak czekał na swoją Kasię. Iga szła właśnie do dziekanatu wybrać dokumenty dla Adama. Konrad i jego Kasia to jeden z przykładów na to, że normalne życie jest jak najbardziej możliwe. Konrad zawsze był porządnym facetem i dobrym kumplem. Pobrali się z Kasią jeszcze w trakcie studiów. Mieszkali z jej babcią, która robiła najlepsze pierogi na świecie. Nie raz przerwie między zajęciami Konrad zapraszał ich paczkę na pierogi babci Rózi.

To miłe z jego strony, że ją odwiedził. Dowiedział się od Agaty, że Iga leży w szpitalu po wypadku. Przyniósł jej mały bukiecik drobnych białych kwiatków. Skąd wytrzasnął w marcu takie cudeńka? – nie miała pojęcia. Jednak wbrew pozorom odwiedziny Konrada w ostatecznym rozrachunku nie były miłym wydarzeniem tego dnia. Wiadomości z normalnego świata, czyli tego spoza szpitalnego kieratu nie były tymi, na które mogła czekać Iga.

Konrad pojawił się w szpitalu, bo gryzło go sumienie i czuł się nie w porządku wobec Igi. Wolał powiedzieć jej o tym sam, osobiście. To uczciwe, powinna to docenić, ale jak można doceniać kogokolwiek lub cokolwiek mając złamaną nie tylko nogę, ale i serce.

To trochę przerażające, a z drugiej strony trochę śmieszne jak w jednym niemalże dniu dwóch obcych sobie mężczyzn przypuściło zmasowany atak na jedną drobną kobietę – jeden zmiażdżył samochód i nogę, drugi sponiewierał jej życie i serce. A teraz uwaga! Adam Borowiecki zadaje ostateczny powalający cios: Konrad ma być świadkiem na ślubie Adama i Kaliny. Ślub odbędzie się za dwa tygodnie w kościele przy Gdańskiej. Jednak „clou” całej sprawy jest fakt, że Kalina i Adam spodziewają się dziecka. Kalina wyjechała na ten sam staż co Adam. Iga nie wiedziała o tym. Gdyby wiedziała…

Zawsze była o nią chorobliwie zazdrosna. To znaczy tak to postrzegał Adam. Dzisiaj z perspektywy czasu widać, że nie była to zazdrość chorobliwa jak mawiał, ale w pełni uzasadniona, a co najgorsze spełniona. Spełniona zazdrość i niespełniona miłość Pani Igi Malickiej. Brzmi jak krzykliwy marketingowo tytuł kiepskiej opery mydlanej.

Kalina pojawiała się w jego życiu od kiedy Iga sięga pamięcią. Razem w liceum, razem na studiach, razem w pracy. Obrzydliwie jednostajna znajomość. Kalina była wysoką szczupłą brunetką, a jej długie proste i ciemne włosy dodawały jej optycznie jeszcze kilka centymetrów. Kalina nie była typem słodkiej piękności, była raczej chłodno piękna, może trochę posągowa. Rzadko się uśmiechała, co dodatkowo przy pierwszym kontakcie z nią nakazywało człowiekowi mieć się na baczności. Iga zlekceważyła przeciwnika i wyszło jak wyszło. Szkoda gadać, teraz to już mało istotne. To Kalina pójdzie powolnym dostojnym krokiem główną nawą kościoła przy Gdańskiej, omiatając powłóczystym dołem ślubnej sukni marmurową posadzkę, wprost do ołtarza, przy którym będzie czekał na nią Adam. A za kilka miesięcy będzie szczęśliwą i spełnioną kobietą tulącą w ramionach małego brzdąca.

Życie nie jest sprawiedliwe… Zasnęła zmęczona nadmiarem wiadomości i emocji z nimi związanych. Takich rewelacji nie sposób przyjmować na chłodno, z rozsądkiem.

Śniły się jej śluby, ten Adama i Kaliny i ten odwołany, o którym opowiadała ciotka Laura. Same newsy ślubne! Ciotka Laura opowiadała jej ostatnio o tym, że jej dawny wychowanek –jak mu tam- chyba Jakub, ten od pomocy dla Ciepłego Domu też miał się ożenić miesiąc temu, ale niestety cała uroczystość nie doszła do skutku, bo Pan młody rozmyślił się na dzień przed ślubem. Ciotka Laura była w licznym gronie zaproszonych, ale zawiedzionych odwołaniem zaślubin gości. Ślub miał być z pełną pompą. Panna Młoda ponoć osobiście dopilnowywała przygotowań. Katedra, najdroższa restauracja w Warszawie jako dom weselny, najlepszy kucharz, egzotyczne kwiaty sprowadzane na zamówienie, limuzyna i te sprawy… No i po co to wszystko. Cóż dzisiaj zostało tej biednej dziewczynie z tego „wszystkiego najlepszego?” No właśnie chyba tylko życzenia „wszystkiego najlepszego od niedoszłego męża na nową drogę życia.” Ciotka Laura darzy go dużą sympatią i ma do niego wyczuwalną słabość z dawnych czasów, kiedy jeszcze był jej podopiecznym. Iga nie pamiętała dokładnie, ale Jakub wychowywał się w domu dziecka od piątego roku życia. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Iga nigdy go nie poznała, ale z opowieści ciotki Laury można było wywnioskować, że traktowała go trochę jak syna. Ciotka Laura nie potrafiła powiedzieć dlaczego Jakub zrezygnował z ożenku w dość spektakularny sposób, odwołując wszystko w piątek poprzedzający dzień ślubu. Możliwe, że on sam nie był pewien tego co robi…

Krótkie drzemki, jedzenie, obchody lekarskie itp. to już wszystkie punkty na rozkładzie jazdy szpitalnej. Igę obudził głośny klekot wózka do rozwożenia posiłków. Jego rozchwiane kółka w zetknięciu z posadzką na korytarzu wydawały takie odgłosy, które wyrywały człowieka nawet z głębokiego snu, a co dopiero z dopołudniowej drzemki. Iga przeciągnęła się, spoglądając w stronę okna, a kiedy odwróciła głowę w drugą stronę zobaczyła siedzącego pod ścianą naprzeciw łóżka swojego „oprawcę drogowego.” Siedział z zawstydzoną miną jakby nie był pewien czy Iga nie każe mu zejść jej z oczu za to co zrobił.

- Dzień Dobry Pani Igo. To znowu ja. Przepraszam, ale nie mogę pogodzić się z tym, że zrobiłem Pani taką krzywdę. – mówił spokojnie, ale z zażenowaniem.
- Dzień dobry. Widzę, że sumienie nie daje Panu spokoju. W porządku, no więc za tydzień ściągają mi gips i puszczają mnie do domu. Nareszcie! Nie mam żadnych planów zemsty za to – powiedział Iga wskazując na nogę i uśmiechnęła się do drogowego pirata.
- Nie powiem, że nie jestem zła za to unieruchomienie; ale proszę się nie obawiać nie chcę Pana gnębić. Dziękuję za ostatnie tulipany – powiedziała, a jej policzki lekko się zaróżowiły.

Iga spuściła wzrok, a na jej skroń zsunął się ten sam co zwykle zakręcony kosmyk brązowo – rdzawych włosów, który niemalże natychmiast Iga wyćwiczonym i już chyba mimowolnym ruchem dłoni szybko odgarnęła na bok. Odchyliła głowę spojrzała na swego gościa i zapytała jakby dopiero teraz oprzytomniała:
- Jak Pan ma właściwie na imię? Chyba ostatnim razem nie zapytałam Pana o to?- uśmiechnęła się jakby na potwierdzenie zgody i chęci rozpoczęcia tej znajomości od początku.
- Kuba. To znaczy Jakub.- powiedział ściszonym głosem spoglądając na Igę tymi szaro-błękitnymi oczami jakby nadal obawiał się jej złości za to co zrobił. Sam nie wie jak to się stało, po prostu nie zauważył… Spieszył się wtedy…

Iga cały czas próbowała odszukać w swej pamięci osobę o takich samych oczach jakie miał Kuba, właśnie takie dziwnie szare z odcieniami lekkiego błękitu. Zaraz, zaraz, wiem – Maciek! Maciek z drugiego piętra kamienicy przy Szarej! On miał takie piękne duże oczy, właśnie takie same jak Kuby. Wspomnienie o Maćku zawsze wywoływało uczucie smutku. Iga i Agata miały wtedy może po 10 lat, reszta podwórkowej bandy była o rok ewentualnie dwa, trzy starsza lub młodsza. Tamten wakacyjny dzień dobiegał już końca, było około siódmej wieczorem. Po całodziennym szaleństwie, po wyścigach dookoła kamienicy, po zabawie w „pięć cegieł” i wielu innych obowiązkowych konkurencjach podwórkowych z okien kamienic otaczających podwórko wspólne dla ulicy Szarej, Radosnej i Deszczowej wychylały się kolejno głowy zmęczonych matek, ojców lub innych członków zacnych rodzin nawołujące na całe gardło kolejnych podwórkowiczów. Mniej więcej przez godzinę jeszcze było słychać odbijające się o ściany podwórka – studni: „Marek!!!! Antek, Agata !! do domu…”

Echo wcale nie powtarzało tego samego , miało się wrażenie, że odpowiadało ono: „Mamo!!! Jeszcze chwilę!!!!” Z okna na drugim piętrze obsadzonego czerwonymi pelargoniami, wychyliła się jasna głowa Pani Zaleskiej:
- Maciek, do domu!- zawołała.
- Mamo! Tylko pobiegnę jeszcze do Jankowskich po moją piłkę!

Jankowscy mieszkali dokładnie po drugiej stronie ulicy na parterze. Było tam pięcioro rodzeństwa. W domu się nie przelewało, stąd często bracia Jankowscy pożyczali piłkę i inne „akcesoria” do zabawy od kogoś z podwórka. Wszyscy chętnie im pożyczali swoje skarby, bo bracia byli „w porządku.” Pomimo niezbyt dostatniego życia rodzice bardzo dbali o to aby dzieci dobrze się uczyły. W zamian za „pożyczki różnego rodzaju” bracia pomagali często innym w odrabianiu lekcji.

-Dobrze, dobrze. Tylko pośpiesz się! – powiedziała Pani Zaleska patrząc z góry na syna z ciepłym pobłażliwym uśmiechem. Wiedziała, że Maciek przyjaźni się z Bartkiem od Jankowskich i że chłopcy byli prawie nierozłączni.

Maciek pobiegł w kierunku szerokiej bramy kamienicy aby przecinając tylko wąski pas jezdni pomiędzy budynkami znaleźć się pod oknami mieszkania Jankowskich. Jego ruda kręcona czupryna podskakiwała przy każdym susie. Wszyscy pozostali stali przy ich sławetnym trzepaku omawiając jeszcze plany na jutro. Wyglądało to prawie jak narada wojenna. Popatrzyli jeszcze za nim i widzieli jak jego koszulka w szerokie zielono-białe paski znika w czeluściach bramy wjazdowej na podwórko. Ledwie zniknął za murem, jak usłyszeli przeraźliwy pisk opon i tępe uderzenie, a po ułamku sekundy krzyk ludzi. Spojrzeli na siebie i w jednej chwili wszyscy wybiegli przed bramę. Na środku jezdni stał samochód a przed nim leżał Maciek …

Iga nie chciała pamiętać tego widoku, ale to co poczuła tamtego dnia wracało nawet po tylu latach z takim samym odrętwieniem i przerażeniem jak wtedy.

Maciek miał właśnie takie piękne duże szare oczy jak Kuba. To dziwne uczucie kiedy spotykamy kogoś o takim samym spojrzeniu jak ktoś, kogo się kiedyś znało, a kogo już nie ma. Jakbyśmy doznawali jakiegoś metafizycznego przeżycia. Pani Zaleska wyprowadziła się niedługo potem do Radomia do siostry. Nie miała tu nikogo. Po śmierci męża, który zmarł na raka płuc kiedy Maciek miał dwa latka, żyła tylko dla synka. Kiedy zabrakło Maćka jej życie się skończyło, ona sama otarła się prawie o granice obłędu.

Boże! Jak ta kobieta cierpiała. Przez kilka kolejnych tygodni chodziła codziennie do piekarni i nadal kupowała drożdżówki ze śliwką, które uwielbiał Maciek, a wieczorami widzieli jak wychyla się przez okno kuchenne jakby chcąc zawołać syna z podwórka, spoglądała na nich jakby z wyrzutem i cofała się do mieszkania. Robiło im się wtedy strasznie przykro. Gdyby mogli go wtedy zatrzymać, gdyby wiedzieli co czeka na niego za murem podwórka nigdy w życiu nie pozwoliliby mu biec po tę piłkę. Ale te same oczy… To niesamowite.

Magdalena Ryglicka

Redakcja poleca

REKLAMA