89.
Już po pięciu minutach wspólnej rozmowy byłem pewien, że jest darem. Z początku mówiła krótkimi zdaniami, których nie kończyła, więc domyślałem się tego, co chciała mi przekazać. Słuch napinał się jak struna, aby nie zgubić drgań jej głosu. Mówiła jednak wolno, cicho, ale tylko dopóki nie poczuła się bezpiecznie na tyle, że mogła przyspieszyć. Zaczynała od legato, a kończyła staccato. Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem. Chyba Mahler znał tajemnicę takich emocji. Pragnąłem jej o tym powiedzieć, na przykład tak:
- O niczym innym nie marzę, jak tylko, by zostawić dla ciebie własne życie.
W najlepszym razie pomyślałaby, że jestem pijany, w najgorszym, że jestem niepoważny. A właściwie nie zaistniały okoliczności, które pozwoliłyby mi ujawnić w pełni uczucia. Ale była też we mnie potrzeba, czasami nagląca, że musiałem udawać, że zamykam się w skorupie. Nie mogłem dać poznać po sobie, że jestem zapatrzony w nią jak w obraz.
Od naszego spotkania zaczęła się moja wolność i moja miłość. Nie taka, która godzinami mizdrzy się przed lustrem.
90.
Najtragiczniejsze były noce bez mojej ukochanej. Gdybym palił papierosy, stosy niedopałków leżałyby w popielniczce. Szczególnie wówczas, gdy rozmawialiśmy przez telefon. Taki ton głosu, jaki miała Luka, mają ci, co kochają. Kiedy rozłączaliśmy się, nie pozostawało nic innego, tylko zasnąć z pragnieniem, aby któregoś dnia móc czuwać przy niej, aby się nie zbudziła i czuć, gdy przez sen próbuje się wtulić. Gdyby pozwoliła całowałbym ją przez całą dobę, a rano biorąc prysznic, znajdowałbym na ciele ślady jej obecności. Uczty, w której braliśmy udział.
Kiedy myślałem o niej w ten sposób to wielu rzeczy chciałem dla niej od nowa. Na przykład pragnąłem zabrać ją w Alpy. Nad dolinę Rodanu, gdzie jest piękniej niż w niebie. Tam zobaczyłaby koty leżące w słońcu jak pogańskie bóstwa. Na pewno byłoby jej dobrze w otoczeniu gór, których szczyty pokrywał śnieg. W nocy, w blasku księżyca wyglądały jak odlane z platyny. Jak biżuteria, którą Bóg ozdobił naturę, aby cieszyła ludzkie oko.
(...)
92.
W czasie podobnej ulewy całowaliśmy się do nieprzytomności. W zacisznym miejscu wśród wysokich traw zaskoczyła nas burza przed którą schroniliśmy się pod przeciwdeszczową kurtką. W ciasnej przestrzeni jej usta muskały moją skórę. Miała mokre włosy. Kosmyki opadały jej na kark i na czoło. Byliśmy wilgotni. Spragnieni siebie. Zacieśniliśmy uścisk i położyłem ją na ziemi. Moje ciało chroniło ją przed deszczem. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, był przyzwoleniem. Oparłem się na łokciach i nie zamykając oczu miękko ją całowałem. Spojrzenie próbowało przeniknąć przez jej powieki, zatrzymało się, gdy popatrzyła na mnie. Roześmiałem się. Dotknęła mnie rzęsami, a ja koniuszkiem języka zwilżyłem kontur warg. Przytuliła się mocniej. Jej podniecenie wydawało się być równe mojemu. Nasze plecy przeszywały dreszcze. Przesunąłem dłonie wzdłuż jej ciała i czując na biodrach jej uda, usłyszałem:
- Kochaj mnie.
- Ktoś nas zobaczy.
- My się zobaczymy.
Ścisnęło mnie w gardle, później zabiło mi serce i ciągle leżąc na niej rozpiąłem spodnie i zrobiłem wszystko, co się da, by być z nią najbliżej.
93.
Kiedy potem patrzyliśmy na siebie wskazującym palcem dotykałem jej brwi i kości policzkowych. Podziwiałem rzymski profil. Urodę. Brązowy kolor skóry i okrywałem nas kurtką. Ciała wiedziały, jak się wzajemnie wypełniać. Byliśmy dla siebie mapami, które poznawaliśmy z nieustannym pragnieniem odkrywania ich na nowo.
Nie powiedziałem jej wówczas, jak bardzo ją kochałem. Wpatrzona we mnie, wystukiwała rytm mojego serca, szumiał deszcz, a wiatr ocierał się o powietrze. Cisi jak duchy, cieszyliśmy się i smucili, razem byliśmy bezpieczni, słuchając chwili, po którą, wiedzieliśmy nazbyt dobrze, upomni się rzeczywistość. Nie uratowała nas przed nią twierdza, wzniesiona z czułości i pragnień, w której mieliśmy nadzieję na to, że uda się zatrzymać jak najwięcej wspólnego czasu.
Tyle jej wtedy chciałem powiedzieć, ale nasza radość wydawała się być kompletna. Nie wywoływała we mnie strachu, czy zaskoczenia. Jedynie ktoś pozbawiony rozumu bałby się stanu absolutnego szczęścia.
Nosiłem go w sercu od dawna, lecz obawiałem się podzielić nim z drugim człowiekiem. Był to mój jedyny skarb. Oddałem go jej. Niezwykłe i nie do opisania było również to, że chciała takiej samej miłości i dla mnie. W czeluściach życia otaczała nas mgła niebieskiego światła, na tle której niebo było niewystarczająco jasne. W niej znikałem bez lęku, a tam Luka odwzajemniała mi uśmiechy i szepty. Ku mojemu zdziwieniu nie raniła mnie. Od jej zapachu szumiało mi w głowie. Żadne słowa nie mogłyby oddać tego, co czułem. Zawsze było to wydarzenie i zawsze do niego tęskniłem.
94.
Wyznający sobie miłość kochankowie przedłużają życie. Oddaleni rozpadają się na fragmenty. Ich oczy stają się puste. Szklane. Jakby nic poza śmiercią nie widziały.