Małgorzata Kalicińska "Dom nad rozlewiskiem" - fragment 3.

Teraz w moim życiu zaprowadzę porządek! Będę robiła tylko to, co potrzebne, piękne i dobre. Tak!
/ 25.07.2006 11:56
Teraz w moim życiu zaprowadzę porządek! Będę robiła tylko to, co potrzebne, piękne i dobre. Tak!
W domu nie umiałam się odnaleźć. Błąkałam się po pokojach, uciekałam przed Ulką — dziewczyną przychodzącą sprzątać. Było mi głupio, że ona zasuwa z odkurzaczem, a ja nie. Kuchnia nie była moim miejscem. Shopping drażnił, łażenie po centrach handlowych nie przynosiło ulgi. Wracałam więc do domu. Brałam do rąk książkę i okazywało się, że nie umiem czytać. Przewracałam kartki, litery nie składały mi się w zdania... Włączałam telewizję. Koszmar. Durne memlanie, reklamy gówien, idiotyczne seriale dla półmózgów, programy dla dzieci. Siedziałam w fotelu i beczałam. Nie umiem żyć...
— Co się z tobą dzieje?! — zapytała teściowa groźnie, z przyganą. — Ja rozumiem, brak pracy, załamanie, depresja. Ale tyle czasu?! Czas już z tym skończyć. Już dość. Ogarnij się i zrób coś!
— Ale co?! — wrzasnęłam na nią wściekła. — Co mam zrobić z tym durnym życiem?! Mamie łatwo mówić, bo mama ma wszystko poukładane! Ja od początku mam w życiu bałagan! Nie umiem już tak dłużej...!
I rozszlochałam się na dobre.
— Wiesz co? — teściowa uklękła i objęła mnie ramieniem. — Mam pomysł. Mam doskonały pomysł, moja droga. Powinnaś wszystko od początku uporządkować. Głównie twoje uczucia. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, ale... Dlaczego w twoim życiu nie ma i nie było miejsca na matkę? Przecież ona żyje, istnieje i w takich chwilach to ona powinna cię przytulać. Ja ci jej nie zastąpię, dobrze o tym wiemy — ty i ja.
W nocy nie mogłam zasnąć. Słowa teściowej obudziły we mnie coś, co spało pod grubaśną warstwą zapomnienia. Tato tego chciał. Żebym zapomniała. Sukienka mamy wisiała w szafie, pod moją suknią balową. Wciąż stanowiła fetysz, ale już nie pachniała maminymi perfumami.
Mama.
Sto pytań zatrzaśniętych jednym zdaniem ojca: „Nie wracajmy do tego, nigdy”.
„Mama, mama” — powtarzałam to słowo półgłosem, leżąc w łóżku. Włączyłam koncert Rachmaninowa i zamknęłam oczy.
Mama w sukience biegnie przez park z latawcem z papieru i śmieje się głośno. Mama zgrabnie ścina wierzch jajka i kroi kromkę chleba na cieniutkie pałeczki. Macza je w ciepłym, płynnym żółtku i podaje mi do ust. Do dziś jajko na miękko jem tylko tak. Marysia też. Co jeszcze pamiętam o mamie? Co? Czy taty determinacja i zraniona dusza wykastrowała całą moją pamięć o niej? Zasnęłam zapłakana.
Rano w domu było cicho. Nie było nikogo. Do telefonu podchodziłam z tysiąc razy. Słuchawka nie układała mi się w ręku, notes spadał na podłogę, numer telefonu mamy rozmazywał się.
— Halo... Dzień dobry, mówi Małgorzata. Ja chciałam rozmawiać...
— To ja, Gosiu. To ja.
— Dzień dobry, znaczy, chciałam... Czy mogę przyjechać?
— Naturalnie, kochanie. Masz adres e–mailowy? Wyślę ci mapkę. Wiesz, ja mieszkam za miasteczkiem i trzeba mieć orientację, jak dojechać. To nietrudne! Wszyscy tu do mnie trafiają bez pudła. Kiedy byś była?

Ja chcę do mamy, czyli podróż w nieznane
Odebrałam należne mi resztki urlopu, wzięłam z szafy czerwoną torbę i mapę, jak trafić do mamy. Marysia przytuliła mnie przed domem i powiedziała:
— Jedź, znajdź wreszcie siebie, bo tu zwariujemy z tobą. Musisz być szczęśliwa. Całusek, mamcik. Odezwij się z drogi i jak będziesz na miejscu.
Pożegnałam mamę, Konrada i ruszyłam.
Mokry i dżdżysty grudzień to jakieś totalne nieporozumienie. Jechałam przez ubłocone miasto, brejowate kałuże. Mimo dyndających wszędzie akcentów świątecznych, nie stwierdziłam u siebie żadnego miłego nastroju. Żałosne lampki, choinki, Mikołaje, świecące napisy: „Wesołych Świąt” tonęły w brudnej mżawce. Dołowało mnie to wszystko. Gdzie biel i śnieg? Mróz, śnieżynki i sople? Jedynie może na ilustracjach dziecięcych bajek. Prychnęłam z niezadowoleniem i włączyłam radiową „Dwójkę”.
Wyjechałam z Warszawy na Płońsk. Mogłam, według opisu mamy, jechać też na Szczytno, ale tamta droga była mi mniej znana. Wolę oswojoną „Gdańszczankę”.
Do Płońska byłam spięta, podenerwowana. Wciąż nie wiem, czy dobrze robię. A jak nie znajdę z mamą wspólnego języka? Jak okaże się, że ona jest zupełnie inna...? Od kogo? Myślę. Inna od siebie samej? Przecież ja nie wiem o niej nic! Prawie nic. To, co pamiętam, wydaje mi się przekręcone, nie do końca prawdziwe. Nigdy nie weryfikowałam u ojca tego wszystkiego.

Jadę nie za szybko. Słucham muzyki, myślę i rozglądam się, bo nikt na mnie nie czeka, nie muszę się spieszyć. Orkiestra Agnieszki Duczmal ślicznie rozprawia się z kwartetami Bocceriniego. Jest i mój ulubiony — Musica notturno de Madrid. Nucę razem z nimi, a kastaniety wybijam palcami na kierownicy. Jestem coraz spokojniejsza. Coraz mi lepiej. Teraz w moim życiu zaprowadzę porządek! Będę robiła tylko to, co potrzebne, piękne i dobre. Tak!
Za Mławą krajobraz zmienił się niepostrzeżenie. Wszystko jest jakby posypane białą kaszą. Taka sama manna, bielutka i świeża, leci z nieba. Przyjemnie. Odrobina zimy.
Za Nidzicą, w lasach wszystko jest białe. Warstwy śniegu nie topniały chyba i nakładały się na siebie. Zawalone śniegiem bajkowe zarośla. Gdzieś tam pewnie stoi na polanie chatka z piernika. Sadź na drzewach, krzakach i trawach opakowała wszystko w biel jak na happeningu. Ależ tu ładnie! Szkoda, że Marysia tego nie widzi.
Mijam trzy brzozy na wzniesieniu i skręcam w polną drogę. Czy ona w ogóle dokądś prowadzi?!
Rzeczywiście, droga zwykła, wiejska. Widać pod śniegiem, że chyba piaszczysta. Po obu stronach nieregularnie rosną powykręcane, jak od reumatyzmu, stare jabłonie pełne zgrubień i brodawek. Jak stare wiedźmy pilnujące czegoś. Czego?
Dalej, lekko w dole, po lewej lśni tafla rozlewiska, co to „nie jest jeziorem”. Zupełnie nie wiem, o co chodzi, dla mnie to małe jezioro, ale skoro mama tak napisała, znaczy, że to różnica — rozlewisko i jezioro. Droga lekko zakręca.
Widać już dym z komina i zagrodę mamy. Tak to wynika z rysunku, że to zagroda mamy. Daleko w głębi, po prawej, pod lasem, widać żółte domostwo sąsiadów.
Duży dom z czerwonej cegły otoczony jest płotem z prostych, brązowych desek. Zupełnie tak, jakby to narysowało dziecko. Płot, jak gorsetem, obejmuje i ściska kłębiące się ponad nim gałęzie przydomowych zarośli. Sadzik owocowy? Krzaki bzu? Dalej budynki gospodarskie, też ceglastoczerwone.
Podjeżdżam pod furtkę. Wita mnie rozjazgotany kundelek, malutki jeszcze, ale zadziorny. Nie muszę dzwonić, psiak robi alarm jak cholera. Zza domu idzie mama zawinięta w kolorową chustę. Ojej! Jest siwa! Ostatnio była szpakowata, zaledwie... Ma okrągłą twarz, spod grzywki widać wesołe oczy. Uśmiecha się i woła:
— Funiu! Uciekaj! Nie hałasuj tak! Proszę, kochanie. (To, do mnie.) Wchodź i nie bój się tego szakala. Nie gryzie, ale już ma zadatki na stróża.
— Może wprowadzę auto?
— Jeszcze nie. Zaraz ci wszystko powiem, tylko wejdźmy do środka.
Weszłam do typowego, wiejskiego domu. Obszerna sień, z której prowadzą drzwi do kuchni i innych pomieszczeń. Pod sufitem ładna, metalowa lampa z ażurowego, czarnego metalu. Robota miejscowego kowala zapewne... Duży gliniany dzban z ikebaną mazurską — gałęzie z czerwonymi owocami, suche trawy pampasowe z pióropuszem, brązowe pałki wodne. Lustro. I więcej nie wiem, bo już jestem w kuchni.
— Usiądź, kochanie. Tak dawno cię nie widziałam. Chcesz herbaty? Może kompotu ze śliwek?
— Dziękuję, chętnie kompot. Herbaty właściwie nie pijam.
— Proszę. Wiesz, Gosiu, mamy tu taki kłopot, że chyba przydasz się jako kierowca. Ja nie mam samochodu, bo stoi w warsztacie, a moja Kaśka ma od rana silne bóle brzucha. To chyba woreczek, wiesz... Myślę, że powinnam ją zawieźć do szpitala. Zgodziłabyś się?
— Naturalnie. Kto to jest Kaśka?
— Mieszkamy razem od początku, to jakby moja siostra. Wszystko ci opowiem potem, dobrze?

Przeczytaj:
Małgorzata Kalicińska "Dom nad rozlewiskiem" - fragment 1.
Małgorzata Kalicińska "Dom nad rozlewiskiem" - fragment 2.
Małgorzata Kalicińska "Dom nad rozlewiskiem" - fragment 4.

Przeczytaj recenzję i wygraj książkę:
Małgorzata Kalicińska "Dom nad rozlewiskiem"