Nieba tutaj nie ma. Jedynie jakaś niezmierzona biało-szara mgławica. Jake wbija w nią wzrok, patrzy na czarne sylwetki śmigających ptaków. Potem odwraca się i choć wiatr zakleja mu oczy włosami, spogląda w kierunku wioski, tak zupełnie zamazanej przez mgłę, jakby się rozpływała w powietrzu. Domy, ze ścianami ozdobionymi brązowo-czarnymi kamykami, tulą się do siebie pod naporem hulającego nisko, natarczywego wiatru, a on czuje, jakby stojący ponad nimi wysoki stożek wiatraka, z ogromnymi skrzydłami ustawionymi w gigantyczny X, ostrzegał go, żeby trzymał się z daleka.
Drży w pożyczonym ubraniu. Od chwili przyjazdu do tego kraju jest mu nieustannie zimno.
(...)
Przeskakuje przez ogrodzenie ogródka, zbyt późno przypominając sobie, że jego buty zawsze przemiękają od mokrej trawy. Po co im w ogóle ogrodzenia mające odstraszać intruzów, skoro są tak niskie, że bez trudu może je pokonać dziecko? Przechodzi wzdłuż bocznej ściany domu, spłaszczone drzewa mają rozciągnięte i umocowane na treliażach gałęzie. Ilekroć na nie spojrzy, czuje ból w barkach, jakby to jego rozciągano.
Zanim dojdzie do kuchni, chlupocze mu już w przemoczonych na wylot tenisówkach. Schyla się, ściąga je i ciska w kierunku stojącego w kącie dużego rozpalonego pieca. Jakże on się nazywa? Wygląda jak lokomotywa. Taka zabawna nazwa. Aga. No właśnie. Aga.
Otwiera mały zamrażalnik, wrzuca trzaskające, parujące kostki lodu do szklanki, którą następnie dopełnia wodą. Zdejmuje z półki miseczkę i wsypuje do niej płatki zbożowe.
Nadal boso, trzymając tacę przed sobą, wspina się po schodach. Niczym jakaś cholerna Florence Nightingale. Powinien sobie sprawić lampę. Kwieciste zasłony na oknie sypialni żarzą się ogniście światłem dnia. Stawia tacę na stoliku przy łóżku. Kołdra podciągnięta wysoko do góry zakrywa poduszkę, otula przypominający poczwarkę kształt ciała.
Jake siada na brzegu łóżka, materac podskakuje pod jego ciężarem. Nic. Najmniejszego ruchu, żadnej reakcji, że zauważono jego obecności. Nachyla się i pociąga w dół górny brzeg kołdry.
– Hej – szepcze. – Śpisz?
Jej dłonie, złożone jak do modlitwy, tkwią pomiędzy twarzą i poduszką. Śpi jeszcze? Nie. Oczy otwierają się powoli i dziewczyna podnosi na niego wzrok.
– Przyniosłem ci śniadanie.
Pomaga jej usiąść, układa poduszki pod plecami, stawia tacę na kolanach.
– Jesteś dla mnie taki dobry. – Uśmiecha się do niego, na policzkach ma rumieńce. Z upału panującego w tym pokoju? Czy ma temperaturę? Może powinien zmierzyć. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Kładzie na chwilkę dłoń na jego ręce, po czym Jake wstaje i podchodzi do okna. Odsuwa zasłony i wygląda na zewnątrz.
– Jake – jej głos jej cichy, żartobliwy – znowu wrzuciłeś lód do szklanki?
– Och, bardzo możliwe.
– Teraz, kiedy jesteśmy w miejscu, gdzie panuje normalny klimat, nie potrzebujemy lodu. – Dziewczyna kręci głową.
– Przepraszam. – Jake krzyżuje ramiona. – Siła przyzwyczajenia.
Mel miesza płatki, a potem podnosi odrobinę do ust.
– Jak spałaś? – pyta Jake.
– Nie najlepiej. – Krzywi się. – Ale czuję się dobrze.
On nie mówi, że przeleżał bezsennie większą część nocy, wsłuchany w ten jej krótki, ostry gwizd, wydawany przez sen przy każdym wydechu. "Żona", syczy do niego jego własny umysł, "to jest twoja żona". Odwraca się ponownie do okna, zaciska dłonie na parapecie, wbija wzrok w szereg domków, w wygięte pod naporem wiatru drzewa, wijącą się mokrą drogę, falujące morze, naniesiony przez rzekę śliski muł, jakby nigdy wcześniej tego wszystkiego nie widział. Co on tutaj robi? Skąd się tu wziął? Tymczasem, między nim a nią, lód w szklance nieustannie się kurczy.
To już ostatni publikowany przez nas fragment powieści Maggie O'Farrell "Ten dystans między nami". Przypominamy, że książka ukazała się nakładem wydawnictwa Rebis. Zainteresowanych dalszym rozwojem wydarzeń zapraszamy do księgarń i do naszego konkursu , w którym wygrać można egzemplarz powieści.