Maggie O’Farrell - "Ten dystans między nami" fragment 1

Jake często myśli o Hongkongu jako o zbiorniku, do którego przelewa się nadmiar pewnego typu mieszkańców Europy.
/ 16.03.2006 16:57
 
Jake często myśli o Hongkongu jako o zbiorniku, do którego przelewa się nadmiar pewnego typu mieszkańców Europy. Ludzie, którzy tu przybywają, mają jakiś konkretny powód, żeby zostawić domy i rodziny, na ogół taki, którego wolą nie ujawniać. Wszyscy oni pozostają w różnych stanach separacji, albo przed czymś uciekają, albo też poszukują jakiegoś nieuchwytnego elementu, który mógłby ich wreszcie usatysfakcjonować. W każdym razie mają nadzieję, że ta nieustanna świadomość niedosytu za morzami przestanie im towarzyszyć. Zgodnie z teorią utrzymującą, że jeśli udasz się dostatecznie daleko, to możesz na zawsze uciec od siebie samego.
Na szczycie wzniesienia Jake skręca w lewo, do Iso-Bar. Tam wita go przeklimatyzowane, lodowate powietrze i ciasno upakowany tłum ludzi ze szklaneczkami w rękach. Jake rozgląda się po sali, próbując odnaleźć Mel. I Mel nagle wyrasta tuż przed nim. Ich oczy jeszcze się nie spotkały, ale ona już całuje go w policzek, pozostawiając pieczątkę ze szminki, i odwraca głowę do swoich przyjaciół.
– A nie mówiłam, że się spóźni? Nie powiedziałam, że się spóźni? – W ponurym półmroku jej twarz pływa przed jego oczyma. Delikatne, jasne, niemal bezbarwne włosy, ma ściągnięte w kucyk, jej ramiona mocno go obejmują.
– Przepraszam, przysnąłem – Jake wrzeszczy, przekrzykując muzykę. – Nie mam pojęcia, jak do tego doszło. Czytałem sobie i nagle...
– Widocznie byłeś zmęczony. – Mel uśmiecha się.
– Tak.
Wyswobadza się z jej uścisku, żeby przywitać się z pozostałymi. Kiwają głowami i uśmiechają się, podnoszą do góry szklaneczki, a Lucy, najbliższa przyjaciółka Mel, obdarza go szybkim, zdawkowym pocałunkiem i ponownie odwraca głowę do mężczyzny, z którym rozmawiała. Ktoś podaje Jake’owi wysoką szklankę, śliską od skroplonej wilgoci.
– Jutro wybieramy się do Lantau – Mel przekrzykuje hałas i uczepiwszy się ramienia Jake’a, nachyla się ku jednemu z kolegów – żeby zobaczyć Buddę. Jake ma ochotę powędrować po wzgórzach.
– Ty też się wybierasz? – pyta kolega z rozbawieniem w głosie.
– Owszem. – Mel kiwa potakująco głową i zerka na Jake’a. – Jeśli zechce mnie wziąć. – Ściska jego ramię. – Wiesz, pomyślałam sobie, że powinnam spróbować.
– Przecież nie znosisz takich rozrywek.

***
– Jeszcze tylko dwanaście minut! – wykrzykuje Lucy, wpatrując się w tarczę swojego zegarka. – I wszyscy zmienimy się z kur w świnie!
– Rzeczywiście, Jake? – Mel odwraca się do Jake’a z niepewną miną.
– Z wołu w tygrysa – mruczy mężczyzna – i nie dotyczy to nas, ale...
– Chodźmy do tamtego baru kawałek dalej! – mówi Lucy. – Tego z didżejem. No ruszcie się, idziemy.
Jednym haustem wypijają resztki drinków i kierują się do drzwi. Powietrze na zewnątrz jest ciepłe i miękkie, delikatna mżawka muska ich twarze. Tłum wypełnia ulicę, wszędzie wokół faluje morze głów. Jake musi przywrzeć do ściany, żeby przepuścić grupę japońskich chłopców. Lucy potyka się o krawężnik, wpada na Jake’a. Z drugiej strony Mel ściska mocno jego rękę. Po przeciwnej stronie ulicy grupa Brytyjczyków śpiewa Auld Lang Syne.

Hałas na ulicy wzmaga się, zupełnie jakby ktoś podkręcił głośność. Ludzie krzyczą, śmieją się i powrzaskują. Mężczyzna naprzeciwko Jake’a trzyma w rękach małego, papierowego, kruchego smoka z odsłoniętymi zębami, z zionącymi ogniem nozdrzami. Jake zaczyna przepychać się przez tłum w kierunku baru. Mel idzie tuż za nim, a za nią drepcze Lucy. Pozostali zdążyli się wtopić w tłum. Coraz więcej osób wynurza się z lokali i zasila ulicą ludzką rzekę. Jake’a obijają nieustannie czyjeś ramionami, łokcie, biodra, stopy. Wykręca głowę i spogląda w górę ulicy. Czy tam tłum jest mniej gęsty? Nie. Z sąsiednich uliczek dopływają nowe strumienie ludzi, a D’Aguilar Street zastawiona jest w połowie przez policyjną barierę. Jake czuje przyśpieszone, nieregularne bicie serca i ściska mocno palce Mel.