Ciężki dzień w pracy, paskudna pogoda i czekający na mnie stosik książek – z samego wierzchu przyjemna okładka, z miłym acz nie zalatującym tanim romansidłem tytułem. Myślę, babskie czytadło, refleksyjno – wspomnieniowe, trochę na smutno, trochę na poważnie, może o miłości? Będzie w sam raz.
Lawendowa okładka a w środku trzy historie, każda o jednej z trzech sióstr, niby odrębne a z lawendowymi polami w tle, uroczy pomysł, urocza sceneria – autentycznie, bez cienia sarkazmu. Jednak... do czasu.
Siostra numer jeden. Camille, po traumatycznych wydarzeniach, w których zginął jej mąż, przenosi się do rodzinnych stron. W posiadłości rodziców mieszka jej siostra, trochę roztrzepana, trochę szalona, ale przyjmuje ją z otwartymi ramionami. Na horyzoncie pojawia się też sąsiad, przystojny z dwójką dzieciaków, samotny... tu zrobiłam pauzę wietrząc romans. Nie mam nic przeciwko, wątek romantyczny jak najbardziej wskazany, nie jedno dobre czytadło kręci się w okół uczucia. Jednak tego co wydarzyło się dalej, ani po okładce, ani po tytule, się nie spodziewałam.
Mija stron na oko piętnaście i książka pani Jennifer Greene raczy mnie romantycznym pocałunkiem, on dyszy z pożądania, jej miękną kolana, i serca łomoczą obojgu. Resztę historii numer jeden zdominował motyw: on che, ona chce, ale nie mogą. Żadnych wątków pobocznych, żadnych głębszych refleksji. On ma klapki na oczach niczym tępa kobyła, a ona dla zasady się trochę opiera… chyba nie muszę zdradzać zakończenia, od pierwszych stron wiadomo jaki owa historia będzie mieć koniec.
Siostra numer dwa wraz z siostrą numer trzy opowiadają historię opartą na tym samym schemacie. Obie kobiety po przejściach, odnajdują miłość życia w lawendowej scenerii posiadłości rodziców. Nie jest problemem przewidywalność tych opowiastek, czytałam dobre książki, w których dalszy tok wydarzeń był oczywisty. Problemem jest brak fabuly, realizmu, dobrych dialogów, sensownych zachowań i myślenia bohaterów. Siostra numer jeden w trymiga zapomina o ciężkich przeżyciach, traumie i tęsknocie. Jej uczuciom brakuje nie tyle nawet realizmu, co zwyczajnej, ludzkiej głębi.
Lawendowe pola są niczym objęte klątwą oszalałego kupidyna, który pruje strzałami gdzie popadnie, bo bohaterowie tych historyjek, ledwie na siebie spojrzą i ogarnia ich zachwyt absolutny, bezbrzeżne porządanie i mdlące uczucie okazywane wylewnie w dialogach niskich lotów.
Drogi czytelniku, nie zrozum mnie źle, nie twierdzę, że każda książka winna się wspinać na wyżyny kunsztu pisarskiego, traktować o sprawach ważkich, dumnych i poważnych. Jestem jednak wyznawczynią szacunku autora do czytelnika, fikcja fikcją, ale tak absurdalnego spłaszczania rzeczywistości zwyczajnie nie kupuję. Książka może być lekka i przyjemna. Może też być burzliwym romansem – nie pogardzę, ale nie może obrażać mojej wyobraźni. A tu? Poczułam się zwyczajnie oszukana. Jakbym chciała takiej historii, wybrałabym się na spacer do pobliskiego kiosku po harlequina za 9 złotych, troszkę gorszy papier, tandetniejsza okładka – ale przynajmniej wiadomo na co się człowiek porywa.