Trwał też polski boom kryminalny. Pojawił się cały legion nowych Agat Christie, Simenonów i Hammetów, ale właściwie wszystko, co wyprodukowali (a co wpadło mi w ręce), było, hm, jakby niedorobione. Co gorsza, nawet Marek Krajewski obniżył loty. Wbrew własnym zapowiedziom napisał jeszcze jedną książkę z Mockiem w roli głównej – "Dżumę w Breslau" (W.A.B.) – bardzo słabą, za to bardzo pretensjonalną. Wystąpiło też nieprzyjemne, jak się okazało, zjawisko tworzenia kryminałów przez pisarzy z innych zgoła parafii. Moi ulubieni skądinąd autorzy – świetny prozaik Maciej Malicki ("Kogo nie znam") oraz zasłużeni poeci Edward Pasewicz ("Śmierć w darkroomie") i Marcin Świetlicki ("Trzynaście" – po "Dwunastu", mieliśmy więc do czynienia z recydywą) popełnili książki sprzedawane jako kryminały. (Wszystkie ukazały się nakładem tego samego wydawnictwa EMG). Byłyby to dzieła godne sporego podziwu, gdyby nie ich nieszczęsna "kryminalność" właśnie ciągnąca te książki w dół jak pudowy kamień. I dałbym głowę, że pisarze owi – moi ulubieni, jak się rzekło – dalej zajdą, gdy będą pisać "swoje", a nie "kryminalne" historie. Natomiast heroldowie renesansu, odnowy czy też właściwych narodzin polskiego kryminału winni chyba wołać o sukcesach gatunku nieco mniej gromko. A najlepiej skryć się w mysiej dziurze, zamiast rżnąć głupa i mamić naiwną publikę.
Jak co roku najbardziej pasjonujące książki trafiły do nas z przeszłości. Na przykład pierwszy tom "Dzienników" Iwaszkiewicza (wątpliwy edytorsko, ale sam w sobie wspaniały), zebrana proza Zygmunta Haupta "Diabeł baskijski" i "Moje wielkie świętowanie", czyli najwcześniejsze, dotąd rozproszone opowiadania Edwarda Stachury (wszystkie trzy książki ukazały się nakładem Czytelnika). A do tego jeszcze listy Stachury i drugi tom Witkacego listów do żony w PIW. Słowem, mnóstwo zajmujących archiwaliów.
Coraz więcej pojawiało się w księgarniach ciekawych biografii, głównie zagranicznych. Obok PIW, który od lat jest w tym mocny, trzeba zwrócić uwagę na biograficzne serie W.A.B. i Twojego Stylu, które dzielnie wydawały opowieści o niepospolitych ludziach. Zwieńczeniem roku był tu niewątpliwie "Szekspir. Stwarzanie świata" Stephena Greenblatta (W.A.B.).
Co zapamiętałem z niebiograficznych nowości? Był mocny "Austerlitz" Sebalda (W.A.B.) i kolejne pozycje Chatwina w Świecie Książki. Bardzo ładna, eseistyczna "Przezroczystość" Marka Bieńczyka (Znak) i najlepszy moim zdaniem prozatorski debiut nie tylko tego roku – "PiT" Jacka Bieruta (Atut).
Ponieważ "niektórzy lubią poezję", jak pisała noblistka z Krakowa, na koniec coś dla niektórych: Andrzeja Sosnowskiego "Po tęczy" (Biuro Literackie) i wydany dosłownie przed chwilą tom "Wierszy ostatnich" Witolda Wirpszy (Instytut Mikołowski). Potęga. I tyle. Rok książkowo udany mimo paru wyżej wyszczególnionych narzekań. Oby następny nie był gorszy.
Wszystkiego najlepszego!