„Większość gier komputerowych jest ogromnie nasycona agresją, a można nawet powiedzieć, że najczęściej składają się one z samej przemocy, gdyż jest ona regułą i zasadą, na której się opierają” - pisze Maria Braun-Gałkowska, KUL.
„Literatura, a także wizyta w dowolnym punkcie sprzedaży gier pokazują, że treścią około 95% gier jest agresja.” - ta sama pani.
Po przeczytaniu tych informacji (wybiórczo wyłonionych z zalewu zatrważających alarmów o szkodliwości gier komputerowych), zaprawdę nie wiedziałem, czy mam ryknąć gromkim śmiechem, takim, który pozrywa czapki z głów wszystkim w promieniu najbliższych stu metrów, czy też usiąść i załamawszy ręce zapłakać gorzko w ogarniającym mnie poczuciu beznadziejności. Bożeż, Ty mój – jakim to trzeba być ignorantem, by wypowiadać się w ten sposób (z całym szacunkiem dla rozmaitych tytułów i poziomów wykształcenia zacytowanych powyżej osób). Zastanawiam się, jaki w ogóle mają cel te wypowiedzi, bo przecież nic mądrego ze sobą nie niosą? Powtarzają jedynie obiegowe opinie, zatwardziałe poglądy, które przekazywane są z ust do ust, stanowiąc podstawę do pseudonaukowych opracowań, których wyniki są najczęściej mocno wybiórcze i przygotowywane tak, by pasowały do treści pracy „badawczej”.
Tytuł mojego tekstu – nie bez przyczyny. Wedle słów pana Giertycha bowiem, dzisiaj jestem już najgorszym zwyrodnialcem, sadystą i zboczeńcem. Przecież, skoro gry uczą takich właśnie zachowań, zachęcają do rozmaitych aktów: sadystycznych, wandalistycznych, seksualnych – ja, ze swoim dwudziestoletnim stażem przy grach jestem totalnym degeneratem. Wszak przez wszystkie posiadane przeze mnie komputery przewinęło się w tym okresie grubo ponad trzy tysiące gier. Nie ma więc już dla mnie ratunku. Najmniejszej nawet szansy. W świetle słów zacytowanych – należałoby mnie zamknąć w jakimś odizolowanym miejscu, ponieważ zagrażam społeczeństwu. Z deprawacją zdobytą i wyuczoną przy tych wszystkich grach prawdopodobnie stałem się psychopatą porównywalnym z międzynarodowymi terrorystami.
Również według pani Braun-Gałkowskiej, powinno przez moje ręce przewinąć się ponad dwa i pół tysiąca gier opierających się tylko i wyłącznie na przemocy, stosowaniu jej, epatowaniu nią i stanowiącej jedyną możliwą formę rozgrywki. Gotów jestem wraz ze wspomnianą panią wejść do pierwszego lepszego sklepu z grami komputerowymi (i konsolowymi również), po czym ramię w ramię liczyć gry, gdzie obecna jest brutalna przemoc oraz inne, gdzie takowa nie występuje, występuje w ilości śladowej, albo jest „ganiona” miast być „nagradzaną”. Gwarantuję, że tych szumnych 95% się nie doliczymy. Stawiam na to całą swoją reputację i doświadczenie!
Panie Ministrze!!! Pani Profesor!!! Wielkie „BUAHAHAHAHAHAHAHAHA!!!!” na Wasze słowa. Czy Państwo w ogóle wiedzieliście, o czym i jak mówicie? Nie wydaje mi się. Zresztą – wiem, że nie wiecie. Tyle mogę stwierdzić. A dlaczego? A dlatego, że ponieważ – jak to się teraz popularnie mówi...
Przyjrzyjmy się po kolei może. Gry nauczyły mnie przede wszystkim języka angielskiego. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nikt nie myślał przecież o lokalizacji gier komputerowych. Stąd, grając w jakiekolwiek ambitne produkcje, ślęczało się nad słownikiem, samodzielnie tłumacząc słowo po słowie, mozolnie składając zdania i wyłapując sens fabuły. Żaden kurs, żadna szkoła, a właśnie gry dały mi umiejętność rozumienia dzisiaj tekstu angielskiego na poziomie naprawdę wysokim. Dziewięćdziesiąt siedem-osiem procent tekstu jestem w stanie zrozumieć bez niczyjej pomocy i sensownie przetłumaczyć na język polski.
Gry komputerowe nauczyły mnie logicznego myślenia. Przebijając się przez zawiłości fabularne gier przygodowych nie raz należało rozwiązać bardzo trudne zagadki. Zawsze jednak – bardzo logiczne. Ćwiczenie umysłu doskonalsze niż przy krzyżówkach, „jolkach”, rebusach, czy nawet testach na inteligencję. W ładniejszej, przyjemniejszej formie.
Te same, bardzo złe, deprawujące gry, pozwoliły mi przeżyć niezapomniane przygody w odległych światach, poznać fascynujące historie, niejednokrotnie o wiele ciekawsze od ogłupiającej masówki filmowej, jaką karmi nas telewizja. Świadomość uczestniczenia w tym, co dzieje się na monitorze jest o wiele bardziej budująca niż leżenie plackiem na kanapie i wgapianie się po raz dziesiąty w powtórkę „Kevina samego w domu” czy (w okolicach maja) „Wiosna, panie sierżancie”. A już na pewno jest lepsza od śledzenia doniesień na temat poczynań naszego rządu.
Kolejny aspekt – zbieranie gier stało się moim hobby. Nawet obecnie, w dorosłym życiu. Mam wielką kolekcję tytułów, dokupuję ciągle nowe. Mam pasję, mam zainteresowania, śledzę rozmaite doniesienia, wydarzenia, orientuję się w tematach, wydawcach, plotkach, zapowiedziach. Uważam, że takie hobby i taka forma spędzania czasu jest o wiele lepsza od wyłażenia co wieczór z grupką kumpli na piwo, do baru na kilka setek, na imprezkę jedna za drugą. Bo to nie ja, przemierzając fantastyczne światy, rozbijam ludziom na ulicy głowy. To nie ja, siedząc przed monitorem, gwałcę samotną kobietę w ciemnej uliczce. To nie ja, rozwiązując kolejną zagadkę, wyrywam turyście teczkę i uciekam przez zaułki. To właśnie ci ludzie, którzy nie mając pasji, nie mając zainteresowania, wychodzący na „jednego głębszego”, czujący się silnymi w grupie tak samo nawalonych przyjaciół – to oni prędzej zrobią to wszystko, niż ja. To oni, szukając paru złotych na kolejną „siarę” skatują do nieprzytomności studenta, a nie ja, po jednej (jakże brutalnej według Waszych słów!) sesji w GTA: Vice City. Łatwo jest obwiniać o patologie kogoś, kto siedzi w domu, bawi się czymś, co mu sprawia przyjemność, a nie zwracać uwagi na rzeczywistą skalę problemu. Przecież jeśliby powiedzieć prawdę, że to brak środków do życia, niski standard funkcjonowania społecznego, kiepskie warunki życiowe i mieszkaniowe, ogólnie panująca frustracja i niezadowolenie – wówczas okazałoby się, że winę ponoszą nie gry (sadystyczne, seksualne, ogłupiające, deprawujące), lecz panowie, którzy – teoretycznie – o rozwój naszego kraju i społeczeństwa powinni dbać, a tak naprawdę większość przymiotników, jakie przylepiają do gier, spokojnie mogłaby zostać przypisana właśnie im.
Nie gry same w sobie są winne oddziaływaniu na umysły dzieci, młodzieży i osób dorosłych. Łatwo jest zakrzyknąć: „to wina gier!”. Guzik prawda! Stara prawda nie rdzewieje: nożem można ukroić kromkę chleba dla głodnego, ale tym samym nożem można pozbawić kogoś życia, prawda? Gra sama z siebie nikomu nie zaszkodzi. Nie jest winien niczemu ten srebrny krążek, obracający się w napędzie. Winien jest brak kontroli nad tym! Nie obwiniajcie o nic gier! Sprawcie, by rodzice mieli czas dla swoich dzieci. By mogli je wychowywać. By wychowania nie zastąpiła telewizja, komputer, podwórko, ulica. Ale jak do tego doprowadzić? Skoro aktualne warunki wymagają niemal bezustannej harówki obojga rodziców, by można było się godziwie utrzymać i żyć? Podatki, ubezpieczenia, ceny podstawowych artykułów – wszystko rośnie, przy jednoczesnym zatrzymaniu poziomu zarobków. Jak zatem zając się odpowiednio dziećmi, skoro codzienność wymusza na nas konieczność dodatkowych godzin pracy? I jeszcze, i jeszcze? Jak w kieracie, jak w zaklętym kręgu? Dodatkowo potrzebna jest chęć spędzania wolnego czasu w innej formie niż przed ekranem. I świadomość tego, co przewija się przez te ekrany. W odpowiednich dawkach, proporcjach, tematyce, wszystko będzie dozwolone i nie spowoduje nieodwracalnych zmian w psychice.
I na koniec: to właśnie granie w gry, te bardzo złe gry - te będące przyczyną wszystkich większych nieszczęść i patologii, gry, które czynią mnie złodziejem, degeneratem, sadystą, zboczeńcem, gwałcicielem itd. itp. (listę dopisać według najnowszych doniesień „profesjonalnych” źródeł) – to one właśnie zrobiły ze mnie dziennikarza. To moja pasja i chęć pokazania, że jestem zafascynowany rozrywką elektroniczną, powiązało mnie z CD-Action (największym i najbardziej liczącym się miesięcznikiem dla graczy w kraju!), a po udanym debiucie zachęciło do studiów dziennikarskich, które przecież do łatwych nie należą. To dzięki temu mogę się teraz poszczycić wykształceniem wyższym niż średnie, jakimś celem w życiu i umiejętnością operowania słowem. I dzięki tej pasji, trwającej już dwie dekady, zaczynam znajdować swoje miejsce w życiu. A na pewno tym miejscem nie jest ciemna uliczka, w której skatuję staruszkę lub zgwałcę wracającą od koleżanki młodą dziewczynę...
Jak to więc jest, Szanowni „Eksperci”???
Rafał Wieliczko