No tak, takie opowieści to można sobie co najwyżej między bajki włożyć. Kiedy ktoś próbował mnie przekonać, że owszem, uwierzył na słowo, wszak biletu z magiczną kwotą 100 zł na własne oczy nie widział, z pudełka, gdzie trzymam różne skarby, wyjmowałam pamiątkę z mojego pierwszego lotu. A że leciałam wtedy właśnie do stolicy Francji, miałam rzeczowy argument w ręce. „Widzisz?” – pytałam. „Tyle kosztuje Paryż. I to sam lot. Zero luksusów. Miejsce siedzące, owszem wygodne. Gazetka darmowa do czytania w miarę ciekawa. Coś do przekąszenia również było, choć jedzenie podane w jednorazowych naczyniach nieco „papierowo” smakuje. Ale patrz, tyle Paryż kosztuje. O tu!”
Znajomy, jeden za drugim, patrzył na cenę biletu. Potem na mnie. Znów na cenę. No tak, gdyby znajomy powtórzył znajomemu, że ma znajomego, którego znajomy poleciał do Francji za … 1600 zł (!) – na dodatek zwykłą drugą klasą, nie biznesem – to ten człowiek popatrzyłby na swojego znajomego jak na wariata. Kto normalny uwierzy, że tyle może kosztować bilet? Do Chicago lata się za niewiele więcej. I to trzeba przelecieć nad wielkim oceanem. A Paryż? O, on ma swój bilet. Nieco pomięty, ale w kieszeni go schował, by nie szukać nerwowo przy kolejnej kontroli. Cena? 100 zł! Więc co najwyżej ktoś tam nieco przepłacił, kupując bilet za 160 zł, a że ludzie usłyszą, przekręcą, coś od siebie dodadzą, to nagle zrobiło się z tego dziesięć razy więcej. Luksusem to dziś co najwyżej podróż pociągiem!
A jednak dalej nie dawałam się przekonać, że można latać naprawdę tanio. Kiedy tylko w moim kalendarzu pojawiało się na horyzoncie kilka wolnych dni, już siadałam do komputera. Wystukiwałam, wpisywałam, podliczałam… i za każdym razem zniechęcona rezygnowałam z dalekiej podróży. Bilet, owszem, kosztował te 100 zł, jednak po dodaniu kosztów za paliwo, eksploatację, przebyte kilometry czy co tam się kryło pod nazwą opłat manipulacyjnych, okazywało się, że jest nieco taniej, jednak wciąż nie na moją kieszeń. Tak więc dalej uznawałam wyższość podróżowania drogą lądową, w samolot wsiadając jedynie przy okazji opłaconych przez firmę wyjazdów. W końcu, im tysiąc złotych więcej jakoś nie robił różnicy.
Wszystko zmieniło się kilka miesięcy temu, gdy pewnego zimowego dnia telefon od kolegi rozbudził nagle we mnie nadzieję. „Słuchaj, za 2 zł są bilety do Anglii” – usłyszałam głos w słuchawce. „Zaraz się mogą skończyć. Wziąć ci?” Szybki rzut okiem w kalendarz. Kilka sekund na zastanowienie. „Dobra, bierz jak dają” – odparłam. „Mam wtedy wolne. Na tydzień mogę polecieć”. No tak, za 2 zł?! Co tam! Może zmieszczę się w 250 zł, skoro to „tanie” linie, a promocja podobno taka, jakich jeszcze nie było.
Chwilę później dostałam mailem potwierdzenie. Kazali zapłacić dwa złote, więc zapłaciłam. Mijały kolejne dni, a nikt z linii lotniczych nie skontaktował się ze mną, by wyjaśnić pomyłkę. Na trzy dni przed lotem ktoś z biura obsługi pasażerów się odezwał, by potwierdzić lot. A opłaty? – postanowiłam się dopytać. Pan jednak wyjaśnił, że mam z wydrukowanym biletem stawić się na lotnisku. Przecież… za bilet już zapłaciłam!
Nie wierzyłam. Nawet jak samolot wzbił się w powietrze, ciągle miałam wątpliwości. Gdzieś tu jest jakiś haczyk, tylko gdzie? – to pytanie nie dawało mi spokoju. Może okaże się, że przy wylocie trzeba będzie zapłacić extra dodatkowe koszty? Może dowiem się w Anglii, iż bilet był tylko w jedną stronę? A może…można latać tanio?!
Bo ja naprawdę za złotówkę poleciałam do Birmingham. A tydzień później, za drugą złotówkę wróciłam. Dalej nie dowierzając…
Za to teraz, słysząc pytanie o cenę biletów lotniczych w Europie, mogę z miną znawcy odpowiedzieć: „No wiecie, to zależy od tego, czy leci się prywatnie, czy też służbowo…”
Anna Curyło