Iwona Menzel - "Z widokiem na Castello" fragment 1.

Po raz pierwszy zobaczyłam Castello Aragonese dziesięć lat temu, na obrazie, który wisiał nad sekretarzykiem Anny Franchetti-Querini
/ 16.03.2006 16:57
 
Po raz pierwszy zobaczyłam Castello Aragonese dziesięć lat temu, na obrazie, który wisiał nad sekretarzykiem Anny Franchetti-Querini. Anna jest jedynym znanym mi człowiekiem, który pisze listy przy prawdziwym sekretarzyku, w dodatku empirowym. Wywiozła go ukradkiem którejś nocy z rodzinnego Castelvittorio, ponieważ, jak twierdziła, nie mogła już dłużej patrzeć, jak koty matki ostrzą sobie pazury o złocone główki podtrzymujących blat kariatyd. Ta akcja ratunkowa poważnie skomplikowała na parę lat jej stosunki z pozostałymi Franchetti-Querinimi i prawdopodobnie doprowadziłaby nawet do wydziedziczenia, ale tymczasem większość zamieszanych w konflikt zmarła, a koty pozdychały. Po tragicznej śmierci najstarszego brata Castelvittorio przypadło ostatecznie Annie w spadku i spędzała tam teraz każde wakacje z kielnią w ręku, bo stan palazzo był bardziej niż opłakany.
Na obrazie, utrzymanym w ciepłych odcieniach sepii i złota, widoczna była spiętrzona z rozmachem kupa kamieni, wyrastająca stromo z morza, równie nieprawdopodobna, jak Mont St. Michel, ale kształtem zbliżona raczej do przekrojonego bochna chleba.
– Czy to istnieje naprawdę? – zawołałam w stronę kuchni, gdzie Anna z surowo zmarszczonymi brwiami owijała cienkie pasma polędwicy i szynki parmeńskiej liśćmi szałwii. Jak każda prawdziwa Włoszka traktowała gotowanie śmiertelnie poważnie i była tą czynnością całkowicie zaabsorbowana.
– Niby co, cara*? – odparła z roztargnieniem. – Saltimbocca?** Jak mi będziesz przeszkadzała, to z całą pewnością nie zaistnieje.
– Nie, chodzi mi o obraz nad twoim sekretarzykiem... Co on właściwie przedstawia?
– Ach, ten… No przecież Castello Aragonese na Ischii. Powinnaś to wiedzieć chociażby dlatego, że przebywała w nim jako dziecko Bona Sforza, późniejsza żona polskiego króla Zygmunta. Bardzo też możliwe, że niegdysiejsza pani tego zamku, Constanza d’Avalos, jest Giocondą z portretu Leonarda da Vinci. O Vittorii Colonnie też nie słyszałaś?
Anna posiadała kolosalną wiedzę w dziedzinie kultury i sztuki, ale też i dość denerwującą umiejętność dawania innym do zrozumienia, że są niedouczeni. W jej towarzystwie nieustająco czułam się jak nieprzygotowana do lekcji uczennica. Pełna winy rozłożyłam bezradnie ramiona.
– Była wielką damą i utalentowaną poetką, pisała sonety i kancony, słynęła też z urody. Popierała ludzi sztuki, z Michelangelem Buonarrotim łączyła ją głęboka przyjaźń. Dzisiaj powiedziałoby się, że prowadziła salon literacki. Na swoje czasy była wyjątkową kobietą.
Popatrzyłam ponownie na obraz. Samotna sylwetka Castello promieniowała spokojem i siłą. Skały i budynki rozjaśnione były jeszcze ciepłym blaskiem nisko stojącego słońca, tylko w jednym z okien wieży paliło się już światło. Była to niezwykła sceneria, romantyczna i pełna mistycyzmu, i nie dziwiło mnie, że pani tego zamku pisała sonety.
Postanowiłam sobie, że któregoś dnia odszukam Castello i znajdę miejsce, z którego artysta go namalował. Za każdym razem, kiedy odwiedzałam Annę i patrzyłam na jej obraz, utwierdzałam się na nowo w tym zamiarze. Zanim je jednak rzeczywiście zobaczyłam, musiało upłynąć jeszcze wiele lat.

*

Villa Don Battista położona była na stromej skale wysoko nad zatoką Cartaromana. Ukryta przy jednej z bocznych uliczek wśród cytrynowych i figowych gajów, w ogóle nie była widoczna z głównej drogi i odkryłam ją wyłącznie przez przypadek, pomagając signorze Agnesinie nieść wyładowany główkami sałaty kosz. Signora Agnesina wysiadła, trzymając w ręku buty, z zapchanego niemieckimi rencistami autobusu, pożegnała się uprzejmym wrzaskiem z kierowcą, który z całą pewnością był jej kuzynem, jak zresztą połowa mieszkańców wyspy, i przysiadła z jękiem na krawężniku.
– Dokąd pani idzie, signora? Chętnie pani pomogę, ten kosz na pewno jest ciężki.
– Grazie mille – ucieszyła się signora, wsuwając nogi w pantofle. – Villa Don Battista, tam na górze... niedaleko, ale po schodkach. Mieszka pani gdzieś w pobliżu?
– Niestety nie, jestem tylko przejazdem, ale chciałabym przyjechać jesienią i właśnie rozglądam się za odpowiednim hotelem. Takim, z którego byłby ładny widok na Castello Aragonese.
– No to niech pani porozmawia z don Battistą – powiedziała signora pogodnie. – Ładnego widoku na Castello to mu nie brakuje. Może mu się będzie pani nadawała.
(...)
Skręciłyśmy w boczną uliczkę, wspinającą się między wysokimi murami z wulkanicznego tufu, w którego szparach kwitły kępki dzikiego rozmarynu, pastelowe groszki i delikatne czułki passiflory, bardziej podobne do egzotycznych owadów niż do kwiatów. Na samym dole, tuż przy ziemi, gdzie było najchłodniej, rosły pęki nikocjany, której bladożółte i fioletowoczerwone dzwonki były szczelnie zwinięte i otwierały się dopiero o zmroku.
– To tu! – sapnęła signora, zatrzymując się przed wysokim łukiem okolonej pnącymi różami bramy i pokazując na wmurowane obok kafle z wizerunkiem Castello Aragonese i napisem: Villa Don Battista. – Teraz jeszcze tylko schodki i już jesteśmy.
Zerknęłam ostrożnie w czeluść bramy i zobaczyłam niezliczoną ilość stromych stopni, prowadzących prosto do nieba.
– A ile jest tych schodków? – zapytałam, stawiając kosz na ziemi i łapiąc z trudem oddech.
– Osiemdziesiąt sześć – odparła signora wesoło. – Don Battista twierdzi, że sto, ale to nieprawda. Zresztą może pani sama policzyć.

1. cara - moja droga
2. saltimbocca - polędwica z szałwią i szynką w winie