Akcja powieści toczy się w Jaworznie, rodzinnym mieście autorki i rozgrywa się w trzech wymiarach czasowych.
Fragment książki
Leżę sobie z zamkniętymi oczami na ciepłej, miękkiej trawie, a chłodny nurt strumienia obmywa moje stopy. Jest mi tak jakoś radośnie i lekko, choć właściwie nie powinno mi być radośnie, a tym bardziej nie powinno mi być lekko. Gdzieś w głębi ducha czuję, że jestem bardzo nieszczęśliwa. Mało tego, jestem teraz nieszczęśliwa podwójnie, bo nieszczęściem swoim oraz cudzym. Paradoksalnie jednak nie umiem się teraz dobrać do tych wszystkich negatywnych uczuć, towarzyszących zazwyczaj nieszczęściu. Nie kłębią mi się w głowie żadne destrukcyjne myśli, samobójcze projekty, ani nawet retoryczne pytania typu: za jakie grzechy?
Ten niemoralny wręcz błogostan, zupełnie nieadekwatny do sytuacji spowodował we mnie wojnę sprzecznych uczuć: tych, które rzeczywiście napełniały moją duszę, z tymi, które powinny były targać nią do głębin. Uświadomiwszy sobie totalny absurd swojego położenia poczułam się teraz znacznie gorzej, co spowodowało niestety, że natychmiast poczułam się znacznie lepiej. Powoli zaczęłam wpadać w popłoch. Bo przecież wiedziałam doskonale, że aby cokolwiek mogło się wydarzyć, muszę poczuć się nieszczęśliwa! A ja leżę tu sobie za grubą kasę, w określonym celu i zwyczajnie marnuję czas, mocno ograniczony zresztą. Zamiast badać uważnie wszystko dookoła, czyli odśrodkowo, jak zwykle oddaję się analizom dośrodkowym. I wtedy usłyszałam nad sobą jakby znajomy, męski głos:
– Pora ci do dom, chodź, matula czekajom.
Nie, nie męski... Chłopięcy. Jednocześnie nad moją twarzą zamajaczył gęsty cień, izolując ją od ciepłych, słonecznych promieni. Postanowiłam nie otwierać oczu.
– Idź sam, Dałku – odpowiedziałam – ja dojdę zara, a matula niech się nie trapią. Nie przepadnę przecie...
– Ja wiem... – chłopiec pochylił się nade mną. – Ty myślisz, żem młodzik, to nie miarkuję, co ci się w duszy robi... A spojrzyj ino na mnie!
– Co mi się robi? Miarkujesz, hę? – podparłam się na łokciu, nadal nie otwierając oczu.
Czułam, że gdybym choć trochę uchyliła powieki, oczy wypłynęłyby mi potokiem gorzkich łez.
– Aboś się za mną wstawił? Co? Abo kto inny za mną słowo przemówił? Tobiem nawet nie krzywa – spuściłam nieco z tonu – boś smark jeszcze. Ale matka? Babka? A brat nasz najstarszy? Ale nic! Przetargowali... Przetargowali, jak... jałowicę na rozpłód!
– Ale jakoż to tak... – głos brata wyraźnie drżał. – Ja wiem, żeś ty Żegostowi nierada, to i serce twoje się burzy, ale taki już to porządek na świecie. A rodzinie nie pomstuj! Wżdy za chłopa łanowego idziesz!
– Odejdź – odwróciłam się tyłem, żeby nie widział mojej twarzy. – Odejdź Dałku, ja dojdę...
Chłopak kucał jeszcze nade mną jakąś chwilę, jakby wahając się, co ma robić. Kiedy znowu poczułam słońce na twarzy, wstałam i rozejrzałam się po okolicy.
Znajdowałam się mniej więcej w połowie zbocza wielkiej góry. Krystalicznie czysty strumień, w którym przed chwilą zanurzałam stopy, wił się w dół, tworząc u podnóża stoku niewielkie bajorka i całkiem spore rozlewiska. Nieco dalej, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się łąki i uprawne pola, okolone z trzech stron gęstym, mrocznym lasem. Za moimi plecami, początkowo łagodne zbocze przechodziło ku szczytowi w coraz bardziej stromą ścianę. Wyglądało mi na to, że stoję poniżej jakiejś prymitywnej fortecy, zmontowanej z kamienia i drewnianych bali. Niestety, z mojej obecnej pozycji nie byłam w stanie dostrzec, co znajduje się za tym czymś. U podnóża góry, nieco bardziej na wschód, pomiędzy nielicznymi w tym miejscu drzewami dostrzegłam niewielkie skupisko chałup. Zastanowiłam się, gdzie ja właściwie jestem? Jakiś wewnętrzny zakaz nie pozwalał mi jednak na dokładniejszą penetrację terenu.
– Idę – mruknęłam niechętnie i ruszyłam przed siebie.
I znowu uświadomiłam sobie, że zupełnie nie czuję się nieszczęśliwa. A powinnam. Nieszczęśliwość mieściła się w poczuciu mojego obowiązku. Domyślałam się niejasno, że powinnam teraz biec na oślep w dół, łkać rozdzierająco i wyżalać się na swój los dzikiej zwierzynie. Zastanowiła mnie jednak ta błoga lekkość. Uniosłam ciekawie rąbek zgrzebnej spódnicy, a potem jeszcze trochę wyżej... i wyżej... aż ujrzałam parę dwóch, smukłych, zgrabnych nóg!
– Jeny! – jęknęłam w uniesieniu – ależ mam nogi...
Rozochocona tym odkryciem zaczęłam badać kolejne elementy mojego jestestwa: szczupłe biodra, jędrne pośladki, wąską jak u osy talię, kształtne piersi. Przy twarzy zawahałam się nieco, ale tylko nieco. Po chwili wodziłam opuszkami palców po idealnie gładkiej skórze: żadnych pryszczy, włosków, ani śladu nalanego podbródka! Nic z tych rzeczy! Za pomocą dotyku odkryłam jeszcze mały, zgrabny nosek, pełne usta i gruby niczym ramię, czarny jak smoła warkocz. Ten ostatni mogłam choćby częściowo zobaczyć na własne oczy.
– O żesz – westchnęłam głęboko – chyba jestem... Chyba jestem... piękna!
Niestety, strumień był zbyt wartki, żebym mogła się o tym przekonać z całą pewnością. Tak czy owak moje odkrycie wprawiło mnie w doskonały nastrój i w żaden sposób nie mogłam ryczeć rozdzierająco, targając na sobie ubranie.
– Płacz! – usłyszałam gdzieś obok groźne polecenie. – Pędź do chałupy i dawaj wyraz swojemu nieszczęściu!
– Nie mogę – wyszeptałam odrętwiałymi ustami. – Takie to wszystko... superanckie! Nie będę pędzić, dobrze? Zejdę sobie wolniutko i ponapawam się krajobrazem... O! Podgrzybek brunatny! Jaki dorodny, w życiu takiego nie widziałam!
– Zostaw tego grzyba!!! – zagrzmiało tuż nad moją głową. – Niczego nie ruszaj!
Mimo to postanowiłam przycupnąć i wyrwać błyskawicznie podgrzybka, gdyż grzybobrania uwielbiałam zawsze i maniakalnie. W każdym razie był to dla mnie jedyny rodzaj spaceru, mający jakiś sensowny cel. Ledwo zdążyłam ugiąć nogi w kolanach, coś wielkiego rzuciło się na mnie i wbijając mi boleśnie pazury w ramiona, ustawiło mnie do pionu.