Fakt: Specjaliści od broni biologicznej tworzą śmiercionośne, genetycznie modyfikowane formy życia, inicjowane dzięki genom związanym z rasą i przynależnością etniczną.
Fakt: Analiza DNA wykazuje, że w odległej przeszłości ludzkość była już raz bliska wymarcia.
Pytanie: Czy genom śmierci znów doprowadzi ludzkość na krawędź zagłady?
Lara Blackwood, wybitna specjalistka w dziedzinie inżynierii genetycznej, odbiera telefon z prośbą o pomoc w zwalczeniu potwornej epidemii w Tokio. Ku swemu przerażeniu odkrywa, że jej życiowe osiągnięcie, praca o chromosomach, została wypaczona i wykorzystana do produkcji rewolucyjnej, nowej genetycznej broni, która zależnie od rasowej przynależności powoduje śmierć w męczarniach. Lara ściga się z czasem, żeby zapobiec spełnieniu się koszmarnego, terrorystycznego scenariusza, grożącego wytępieniem rasy ludzkiej.
WYŚMIENITA KSIĄŻKA. CIEKAWA, PEŁNA WARTKIEJ AKCJI. NIE ZWALNIA TEMPA.
Lewis Perdue, bestsellerowy pisarz „New York Timesa” jest już w Polsce znany jako autor znakomitych powieści: Spadek Leonarda da Vinci, Córka Boga, Tesla – promienie śmierci, Idealny zabójca.
Jak wszystkie thrillery Perdue, ten również oparty jest na faktach. Przypomina straszliwe zbrodnie japońskie w czasie II wojny światowej. Doktor Shiro Ishii, „japoński Mengele”, był generałem broni armii japońskiej. Ishii przewodniczył oficjalnemu programowi rządowemu, który usankcjonował zbrodnie medyczne popełniane na alianckich jeńcach wojennych i chińskiej ludności cywilnej, zbrodnie, które dorównały najbardziej odrażającym eksperymentom medycznym faszystów. Po latach znajduje fanatycznych naśladowców.
Genom śmierci - fragment
Skłębione tajfunowe chmury sunęły po wrześniowym niebie nad Tokio. Pod nimi, w niemodnej północnej prefekturze Toshima, pracownicy Szpitala Ogólnego Otsuka uwijali się w południowym półmroku, żeby zdążyć sprzątnąć z chodników trupy i konających, zanim luną gwałtowne potoki deszczu.
Najciężej chorzy całymi setkami leżeli pokotem na ziemi, w duszących, cuchnących oparach, które wydobywały się z ropiejących wrzodów na skórze i krwawej biegunki. Niektórzy milczeli, inni wydawali wysokie jęki, na ile pozwalały opuszczające ich siły. Gnijące kikuty rąk, nóg i palców przyciągały muchy, ukazywały nagie kości. Ciało na szkieletach zmarłych wydawało się topnieć w oczach.
Ludzie we wczesnym stadium choroby, którą gazety okrzyknęły koreańskim trądem, siedzieli w zabrudzonych spodniach i koszulach, z głowami zwieszonymi między kolanami, jęcząc i pokasłując. Tu i ówdzie zebrały się całe rodziny, tworząc w tłumie jakby mikrokosmosy ze swoimi umarłymi, konającymi i rannymi, którzy jeszcze mogli chodzić. Matki i ojcowie tulili do siebie dzieci w próżnym wysiłku uchronienia ich przed potwornością, która atakowała od wewnątrz.
Chorzy leżeli na chodnikach, trawnikach i podjazdach dla karetek, wypełniali szczelnie puste przestrzenie parkingu, nie wyłączając nawet miejsc między pojazdami. Ci, którzy mieli najwięcej szczęścia, tłoczyli się w korytarzach izby przyjęć, gdzie medycy z Wojskowych Sił Samoobrony dokonywali bezowocnych rutynowych czynności, pompując w chorych antybiotyki i dożylne kroplówki.
Na obrzeżach terenów szpitalnych, żołnierze Sił Samoobrony w jednorazowych kombinezonach, maskach i gumowych rękawiczkach, nieprzerwanie pracowali wśród stosów ciał. Żywych kładli na nosze i przenosili do wojskowych wozów transportowych. Galaretowate szczątki trupów zbierano szuflami i umieszczano we wszelkiego rodzaju prowizorycznych pojemnikach: w beczkach, metalowych wannach, kubłach, skrzynkach na lód, transporterach do napojów, nawet w dziecięcych dmuchanych basenikach.
Pośród całej tej jatki krążyli trzej mężczyźni: siwowłosy Japończyk około siedemdziesięciu lat, w białym lekarskim kitlu, oraz dwaj biali w bluzach i dżinsach, znacznie górujący nad nim wzrostem. Obaj taszczyli duże worki z marynarskiego płótna. Wszyscy trzej nosili gumowe rękawiczki i maski chirurgiczne, spoza których wyglądały tylko oczy.
Dwaj biali co i raz przecierali oczy łzawiące od ostrej, żrącej mgiełki unoszącej się nad całym terenem szpitala. Wokół nich poruszali się żołnierze Samoobrony, rozpylając roztwór dezynfekujący z noszonych na plecach aplikatorów, jakich zwykle używa się do spryskiwania trawników środkami chemicznymi.
Trzej mężczyźni szli zygzakiem, wykonując nagłe zwroty. Po kilku krokach w jedną stronę zatrzymywali się, bo człowiek w białym kitlu wybiegał przed pozostałych dwóch, odwracał się do nich twarzą i blokował im drogę, Wymieniali jakieś słowa, po czym jeden z białych startował w innym kierunku, Japończyk doganiał go i wszystko powtarzało się od nowa.
– Naprawdę kontrolujemy sytuację – mówił Japończyk w białym fartuchu, znów zagradzając drogę swoim towarzyszom. Doktor Yoshichika Iwamoto był dyrektorem administracyjnym Szpitala Otsuka, profesorem Uniwersytetu Tokijskiego oraz byłym członkiem Parlamentu.
– Przyjechaliście niepotrzebnie – powtarzał. – To piękny gest z waszej strony, ale w istocie zbyteczny. – Jak większość japońskich lekarzy, Iwamoto mówił po angielsku. I jak większość z nich, uważał go za język barbarzyńców.
Na twarzy Iwamoto nie widać było śladów wewnętrznego wzburzenia, jakie przed półgodziną wywołało w nim niespodziewane przybycie dwóch lekarzy Armii Stanów Zjednoczonych. Przybrawszy shiran kao – nonszalancki wyraz twarzy – usiłował uświadomić im, że ta epidemia to sprawa dla specjalistów najwyższej klasy, a oni będą tylko przeszkadzać. Ku jego przerażeniu nieproszeni goście dowiedli, że w istocie byli ekspertami od takich medycznych przypadków, prezentując nawet opublikowane prace, których byli współautorami, przywiezione na wypadek spodziewanego oporu...