Oczywiście doskwierał mi smutek, lecz splatał się z innymi wrażeniami – a odczuwanie smutku wiązało się z doświadczaniem pełni życia. Usiadłam na schodach Casa Rosa i podparłam dłońmi brodę. Jak często miewamy okazję odszukania naszego ukrytego ja i wydobycia go na światło dzienne? Zagłębienia się w siebie i powiedzenia z radosną świadomością – a więc taki jestem? Taki mogę być? Tam zmierzać?
Przyniosłam książki na temat wina i zabrałam się do ich studiowania. Zanurzyłam się w miejscowej historii. Czytałam o wojnach punickich i o lasach kasztanowych dostarczających drewna do budowy rzymskich galer. O bawiących tu przejazdem papieżach, o wojnach domowych i o drodze pątników – via francigena – która łączyła Fiertino z całą Europą.
W chłodzie wczesnego poranka wędrowałam po okolicznych wzgórzach, aż zbliżał się czas, kiedy Benedetta czekała na mnie ze śniadaniem. Wieczorami przechadzałam się drogą ciągle jeszcze pulsującą skwarem dnia, słuchając wibrującego dźwięku cykad, i jadałam na rynku u Angela.
Stopniowo penetrowałam miasteczko, zapuszczając się w tętniącą gwarem sieć ulic i domów, gdzie zgodnie współistniały obok siebie teraźniejszość i przeszłość. W kościele współczesny witraż raził w otoczeniu piętnastowiecznej roboty kamieniarskiej. Podeszłam do ściany północnej, aby obejrzeć słynne freski, o które z wyraźną przyjemnością spierali się historycy sztuki.
Jeśli jednak spodziewałam się ujrzeć na nich promieniejącego, łagodnego Chrystusa pędzla Belliniego albo potężnie dodającego otuchy Boga Masacciego, nie mogłam mylić się bardziej. Malowidła przedstawiały grzesznego człowieka zdanego na łaskę i niełaskę gwałtownych namiętności. W kotle gotowali się bogacz i jego żona. Anioł o srogim obliczu przebijał włócznią mężczyznę w stanie wyraźnego pożądania. Na pierwszym planie tłoczyła się gromadka nagich, krzyczących kobiet. Ciała dzieci i niemowląt leżały rozrzucone na ziemi. Drugi anioł z mieczem w dłoni zamierzał się na umykającego księdza. Za scenami kary boskiej, za tym obrazem ludzkiej trwogi, rozciągała się po bezkresny horyzont bezlitosna pustynia.
Tabliczka na ścianie informowała czytelnika, że freski namalowane w czasie, kiedy okolice nawiedziła zaraza, „obrazują niezadowolenie Boga ze stanu odwiecznego grzechu, w jakim trwa istota ludzka”.
Zatem z pewnością nie był to Bóg miłości.
Wyszłam na światło słoneczne, nie spiesząc się do powrotu.
Łakomie chłonęłam kształty i niuanse tego krajobrazu. Był mi obcy, a jednak wystarczyło złudzenie optyczne, przelotny, uchwycony kątem oka widok budynku, urywek piosenki, a okiennice w mojej głowie rozchylały się… i leżałam w łóżku w Ember House, zapadając w coraz głębszy sen otulający mnie pośród brzmienia głosu mojego ojca.
– W dawnych czasach – opowiadała mi Benedetta – kobiety robiły pranie, tłukąc je kijami na płaskim kamieniu przy moście. W dzień świętego Antoniego mężczyźni przynosili do kościoła siano i prosili figurę świętego o obfite plony, a wieczna toskańska róża, le rose d’ogni mese, kwitła wszędzie bez przeszkód. Teraz jest inaczej. Jak widać.
Na położonym na wzgórzu cmentarzu otoczonym cyprysami spoczywały całe pokolenia rodu Battistów, mojego rodu. Nosili imiona Giovanni, Maria-Theresa, Carolina, Bruno. Zapisałam je w notesie.
Minął tydzień.
Pewnego ranka usiadłam, chcąc odpocząć na zboczu powyżej Casa Rosa. Słońce sprawiło, że zrobiłam się senna. Zamknęłam oczy. Gdzieś z oddali usłyszałam głos ojca. „Była sobie raz rodzina, która zamieszkiwała dużą farmę”.
Otworzyłam oczy. Po raz pierwszy dostrzegłam rząd słupów wysokiego napięcia, które wędrowały przez farmy i rozchodziły się promieniście po całej dolinie, by zginąć w oddali. Rozgrzane powietrze drgało ponad domem, nadając mu nierzeczywisty wygląd. Bałam się, że jeśli wyciągnę rękę i go dotknę, zniknie.
Zapowiadał się kolejny dzień spiekoty.
Roztarłam w palcach listki tymianku i wciągnęłam w nozdrza ich aromat, zobaczyłam wolno jadący drogą samochód, który zatrzymał się przed Casa Rosa.