Jak pamiętacie, „Lot...” Keseya opowiadał o prywatnej wojnie niejakiego McMurphy’ego wydanej światu jako szpitalowi wariatów rządzonemu przez psychopatów. „Paragraf...” Hellera opisywał osobistą wojnę niejakiego Yossariana, lotnika wysłanego na front, z paranoiczną machiną własnej armii. Zmaganie rozumnej jednostki z chorym światem było esencją nie tylko tych dwóch wielkich książek, ale i esencją najlepszej literatury tak zwanych naszych czasów.
Być może tamte nasze czasy już diabli wzięli. Może wartości całkiem się odwróciły i dziś nikogo już nie interesują prywatne wojny normalnych jednostek z obłąkanymi systemami. Albo wszystko się pomieszało i nikt nie ma pojęcia, co to znaczy normalność i obłąkanie. Otóż bohater „Normalsów”, 28-letni nowojorczyk Billy Schine, absol- lwent Harvardu, by uciec dłużnikom, decyduje się na zamknięcie w pewnej klinice prze- prowadzającej eksperymentalne testy nowych leków przeciw schizofrenii. Zapłacą mu za rolę królika doświadczalnego, chwilowo uniknie prześladowców, w zamian jednak może nie wyjść cało z eksperymentu. Ale Billy się decyduje, bo nie ma lepszego na siebie pomysłu. Ani z rodzicami żyć nie umie, ani z kobietą, ani zarabiać do sensu, ani być za cokolwiek odpowiedzialnym. Jest jak korek na fali – gdzie go wiatr pchnie, tam popłynie. Podpisze dowolną zgodę nawet na coś, co grozi mu śmiercią, bo bardziej boi się życia.
Przy tym – jak chce autor – jest podobno modelowo normalny. Jak zresztą parunastu innych młodych normalsów biorących udział w klinicznym eksperymencie. No i mamy problem. Bo jeśli zarówno ten świat, z którego ucieka Billy, jak i ten, do którego ucieka, są jednakowo okropne, to chcielibyśmy być po stronie kogoś, kto jest przynajmniej po... własnej stronie. Oporny i niezależny, zbuntowany i osobny, jak McMurphy i Yossarian. Ale Billy nie z tych. Wręcz przeciwnie. To łajza bez własnego zdania, emocjonalna kukła i zupełnie zbędny produkt społeczny. Ani się z nim utożsamić, ani go popierać, ani mu współczuć. Idiota jak wszyscy. I wygląda, że David Gilbert wiedział, co robi, klejąc takiego właśnie bohatera.
Amerykanie od dawna mają problem z własnym wizerunkiem. Na poziomie kultury masowej niezmiennie demonstrują dziecinny samozachwyt, za to w tak zwanej wysokiej histerycznie odreagowują ogólnoświatową do siebie niechęć. Nie lubicie nas, bo mamy wszystko i jeszcze narzucamy wam swoją wolę? No, to popatrzcie, jak sami siebie nie lubimy! U nas nawet normalsi są nienormalsi. Na dodatek uprawiają ten swoisty masochizm w coraz bardziej wycwanionym stylu. Hollywoodzkie schematy dotyczą już nie tylko kultury masowej – zaraziły i tę ambitną. „Normalsi” wyglądają, jakby wyszli z komputera. Bardzo sprawnego, który nauczył się doskonale udawać głębię i autentyczność.
Tadeusz Nyczek/ Przekrój
David Gilbert, „Normalsi”, przeł. Maciej Świerkocki, W.A.B., Warszawa 2007, s. 584, 41,50 zł