David Gilbert „Normalsi”

Czy to David Gilbert napisał „Normalsów”, czy może sprawny komputer?
/ 21.03.2007 12:15
To, że wydawcy mają nas, czytelników, za idiotów, wiadomo nie od dziś. Wszystkie strony książkowych okładek opatrują rozmaitymi komentarzami, żebyśmy tylko, broń Boże, czegoś na własną rękę nie zmalowali przy zbyt samodzielnej lekturze. A że wiarygodność tych komentarzy bywa więcej niż wątpliwa... Weźmy debiut powieściowy niejakiego Davida Gilberta, Amerykanina. Podobno „Normalsi” uchodzą za wydarzenie. Wydawca pisze więc: „Błyskotliwie napisana powieść, porównywana często z »Paragrafem 22« i »Lotem nad kukułczym gniazdem«”. I „Paragraf...”, i „Lot...” to superpowieści XX wieku, każdy zatem wie, że porównanie z nimi to ho, ho. No więc czytam „Normalsów”, ale od początku kiepsko mi się leci nad tym kukułczym gniazdem. No i stale natykam się na paragraf 22: im bardziej chcę, aby „Normalsi” byli arcydziełem, tym są nim mniej.

Jak pamiętacie, „Lot...” Keseya opowiadał o prywatnej wojnie niejakiego McMurphy’ego wydanej światu jako szpitalowi wariatów rządzonemu przez psychopatów. „Paragraf...” Hellera opisywał osobistą wojnę niejakiego Yossariana, lotnika wysłanego na front, z paranoiczną machiną własnej armii. Zmaganie rozumnej jednostki z chorym światem było esencją nie tylko tych dwóch wielkich książek, ale i esencją najlepszej literatury tak zwanych naszych czasów.
Być może tamte nasze czasy już diabli wzięli. Może wartości całkiem się odwróciły i dziś nikogo już nie interesują prywatne wojny normalnych jednostek z obłąkanymi systemami. Albo wszystko się pomieszało i nikt nie ma pojęcia, co to znaczy normalność i obłąkanie. Otóż bohater „Normalsów”, 28-letni nowojorczyk Billy Schine, absol- lwent Harvardu, by uciec dłużnikom, decyduje się na zamknięcie w pewnej klinice prze- prowadzającej eksperymentalne testy nowych leków przeciw schizofrenii. Zapłacą mu za rolę królika doświadczalnego, chwilowo uniknie prześladowców, w zamian jednak może nie wyjść cało z eksperymentu. Ale Billy się decyduje, bo nie ma lepszego na siebie pomysłu. Ani z rodzicami żyć nie umie, ani z kobietą, ani zarabiać do sensu, ani być za cokolwiek odpowiedzialnym. Jest jak korek na fali – gdzie go wiatr pchnie, tam popłynie. Podpisze dowolną zgodę nawet na coś, co grozi mu śmiercią, bo bardziej boi się życia.
Przy tym – jak chce autor – jest podobno modelowo normalny. Jak zresztą parunastu innych młodych normalsów biorących udział w klinicznym eksperymencie. No i mamy problem. Bo jeśli zarówno ten świat, z którego ucieka Billy, jak i ten, do którego ucieka, są jednakowo okropne, to chcielibyśmy być po stronie kogoś, kto jest przynajmniej po... własnej stronie. Oporny i niezależny, zbuntowany i osobny, jak McMurphy i Yossarian. Ale Billy nie z tych. Wręcz przeciwnie. To łajza bez własnego zdania, emocjonalna kukła i zupełnie zbędny produkt społeczny. Ani się z nim utożsamić, ani go popierać, ani mu współczuć. Idiota jak wszyscy. I wygląda, że David Gilbert wiedział, co robi, klejąc takiego właśnie bohatera.
Amerykanie od dawna mają problem z własnym wizerunkiem. Na poziomie kultury masowej niezmiennie demonstrują dziecinny samozachwyt, za to w tak zwanej wysokiej histerycznie odreagowują ogólnoświatową do siebie niechęć. Nie lubicie nas, bo mamy wszystko i jeszcze narzucamy wam swoją wolę? No, to popatrzcie, jak sami siebie nie lubimy! U nas nawet normalsi są nienormalsi. Na dodatek uprawiają ten swoisty masochizm w coraz bardziej wycwanionym stylu. Hollywoodzkie schematy dotyczą już nie tylko kultury masowej – zaraziły i tę ambitną. „Normalsi” wyglądają, jakby wyszli z komputera. Bardzo sprawnego, który nauczył się doskonale udawać głębię i autentyczność.


Tadeusz Nyczek/ Przekrój

David Gilbert, „Normalsi”, przeł. Maciej Świerkocki, W.A.B., Warszawa 2007, s. 584, 41,50 zł

Redakcja poleca

REKLAMA