"Cień wrzesniowego poranka" - rozdział 1

Jakoś sobie radziła. Potwierdzały to chociażby jej codzienne dojazdy do pracy. Jamie Bryan zajęła swoje zwykłe miejsce na odległym końcu promu ze Staten Island i, oparta o barierkę, zapatrzyła się w przestrzeń, gdzie niegdyś pięły się ku górze dwie wieże World Trade Center...
/ 04.03.2008 02:15
Jakoś sobie radziła. Potwierdzały to chociażby jej codzienne dojazdy do pracy.
Jamie Bryan zajęła swoje zwykłe miejsce na odległym końcu promu ze Staten Island i, oparta o barierkę, zapatrzyła się w przestrzeń, gdzie niegdyś pięły się ku górze dwie wieże World Trade Center. Teraz już była w stanie zmierzyć się z faktami: dokonano ataku terrorystycznego, World Trade Center zostało zmiecione z powierzchni ziemi, a jedyny mężczyzna, którego w życiu kochała, zginął wraz z nim.


Późna jesień była w tym roku cieplejsza niż zwykle. Lekki wietrzyk owiewał twarz Jamie. Jeżeli potrafiła trzy razy w tygodniu przebyć tę drogę, zostawiając siedmioletnią Sierrę w szkole, zdoła również przeżyć kolejną długą, mroczną noc. Będzie w stanie odważnie spojrzeć na puste miejsce w swoim łóżku i zmierzyć się z tęsknotą za mężczyzną, który kiedyś był jej najlepszym przyjacielem; mężczyzną, w którym zakochała się jeszcze jako mała dziewczynka... Jeżeli to potrafi, to wszystko potrafi.
Jamie spojrzała na zegarek: kwadrans po dziewiątej, dokładnie według rozkładu. Trzy razy w tygodniu przemierzała tę samą trasę: promem ze Staten Island na drugą stronę portu, przez park, wzdłuż muru z cegły – oblepionym po 11 września zdjęciami zaginionych – prosto do centrum finansowej części dolnego Manhattanu, obok olbrzymiego krateru, gdzie niegdyś stały wieże World Trade Center – do kościoła św. Pawła. Mały kościół, a właściwie kamienna kaplica otoczona stuletnim cmentarzem, dziwnie niepasująca do tego miejsca, stała w odległości niespełna trzydziestu metrów od miejsca katastrofy. Przez wiele miesięcy po zamachu na World Trade Center kaplica ta pełniła rolę kawiarni, szpitala, miejsca spotkań, poradni, schronienia dla strażaków, policjantów oraz ratowników i wolontariuszy. Była miejscem, do którego ludzie przychodzili się modlić i gdzie modlono się za nich; miejscem, które kierowało ludzi ku Bogu. Jednym słowem była wszystkim, czym kościół być powinien.
Obecnie opracowywano plany nowego World Trade Center. Istniały miejskie projekty dotyczące utworzenia miejsca pamięci. Turyści gromadzili się przy wysokim na trzy metry łańcuchowym ogrodzeniu wokół dołu po World Trade Center. Tłumy ludzi oglądały graficzne przedstawienie historii słynnych wież. Wzdłuż ogrodzenia umieszczono zdjęcia ilustrujące ich powstawanie, budowę oraz znaczenie w historii, zaś na obrzeżach miejsca katastrofy sprzedawano pamiątkowe albumy. Jednak tylko jedno miejsce mogło dać ludziom prawdziwe pojęcie o tym, co wydarzyło się owego strasznego dnia: kaplica św. Pawła.
Prom dobił do brzegu. Jamie wysiadła jako jedna z pierwszych. Gdy padał deszcz lub śnieg, brała taksówkę. Dziś jednak poszła piechotą. Ulice dolnego Manhattanu wypełniał, jak zawsze, nieprzeliczony tłum, ale ludzie zmienili się. Nie miało żadnego znaczenia, ile lat, ile rocznic minęło od zamachu na World Trade Center – mieszkańcy Nowego Jorku nigdy już nie będą tacy, jak kiedyś.
Owszem, nadal byli zajęci swoimi sprawami, nadal brali udział w szalonym wyścigu szczurów, by wspiąć się na jak najwyższy szczebel kariery lub wyrobić sobie markę w New York City. Jednak w większości przypadków chętniej nawiązywali kontakt wzrokowy, a gdy już tak się stało, było całkiem prawdopodobne, że się uśmiechną, skiną głową lub w jakiś inny sposób pokażą, że łączy ich więź. Przeżywszy tak straszną tragedię, miasto po prostu nie mogło na zawsze się nie odmienić.
Jamie wciągnęła głęboko powietrze, delektując się przyjemną mieszanką zapachu wody morskiej i powietrza miejskiego. Jake’owi podobałoby się, jak sobie radzi z całą tą sytuacją; jak pozwala, by jej ból przynosił pożytek innym. Przez długi czas żyła sparaliżowana lękiem, ale teraz, gdy utraciła Jake’a, była w stanie zmierzyć się ze wszystkim. Nie z powodu jej własnej siły wewnętrznej, ale dlatego, że żyła w niej jego wiara.
Interesująca jest historia tego, jak została wolontariuszką u św. Pawła. Pomysł podsunął jej kapitan Hisel – przełożony i mentor Jake’a. To on po zamachu na World Trade Center odnalazł mężczyznę, który jak sądził, był Jakiem. Człowiek ów okazał się kimś zupełnie innym – Ericem Michaelsem, biznesmenem z Los Angeles, który przez pomyłkę stał się częścią życia Jamie. Przez trzy nieskończenie długie miesiące wierzyła, że to jej mąż. Jednak mężczyzna ów odnalazł swoją rodzinę i powrócił do domu. I słusznie. Jamie opowiedziała o tych trudnych chwilach tylko kilku wybranym osobom, między innymi kapitanowi Hiselowi.
Wraz z upływem miesięcy i lat po zamachu na World Trade Center Hisel stał się jej szczególnym przyjacielem. Początkowo spotykali się niekiedy na niedzielnym obiedzie, ale niedługo po pierwszej rocznicy ataków terrorystycznych zaczęli się widywać przynajmniej dwa razy w tygodniu, pracując wspólnie u św. Pawła i jedząc razem obiad czy lunch. Zwracała się teraz do niego po imieniu. Wiele ich łączyło, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Jamie skręciła za róg i zobaczyła stary cmentarz. Był teraz czysty, uprzątnięty z popiołów i gruzu, które przez trzy miesiące po zamachu pokrywały groby. Od tamtego strasznego wtorkowego poranka wyspa Manhattan stała się innym miejscem: bardziej bezbronnym, mniej zadufanym, ale także cieplejszym i silniejszym. Dla większości amerykańskich obywateli czas zatarł nieco grozę wydarzeń w Nowym Jorku, gdy w gruzach legły Bliźniacze Wieże. Ale ci, którzy tam wtedy byli, zapamiętają je na zawsze. Pomiędzy mieszkańcami Manhattanu wytworzyła się wówczas wyjątkowa więź.
Kilka kroków dalej uliczny sprzedawca pozdrowił ją skinieniem głowy:
– Ładny dziś dzień.
– Owszem – Jamie uśmiechnęła się do niego i poszła dalej.
No właśnie. Znów to samo. Przed 11 września uliczny sprzedawca w ogóle nie patrzyłby ludziom w oczy, chyba że chciałby im opchnąć hot doga albo paczuszkę migdałów w cukrze. A teraz? Teraz wydawał się dobrym znajomym. Widywała go zawsze, ilekroć szła do św. Pawła, on zaś pewnie wiedział, dokąd ona idzie i co tam robi. Każdy na dolnym Manhattanie wiedział o kaplicy św. Pawła.
Jamie przeszła na drugą stronę, zatrzymała się i odwróciła – tak jak zawsze. Zanim wejdzie do kaplicy, zanim otworzy swoje serce dla turystów robiących kolejne zdjęcie i dla tych, którzy przychodzą tam opłakiwać swoich bliskich, musi zobaczyć na własne oczy, że wieże naprawdę zniknęły. Była to część jej rytuału. Musiała spojrzeć na drugą stronę ulicy, gdzie w miejscu dawnych budynków widniała gigantycznych rozmiarów dziura; musiała przypomnieć sobie, dlaczego tu jest i co robi. Musiała sobie ponownie uświadomić, że terroryści naprawdę wpakowali samolot w wieże World Trade Center i zrównali je z ziemią, zabijając dwa tysiące ludzi... Ponieważ jedną z tych osób był Jake, jej praca w kaplicy św. Pawła w pewien sposób podtrzymywała pamięć o nim. Być tutaj, w Strefie Zero, pomagać innym – tak zrobiłby Jake. To właśnie robił w chwili śmierci.
Spojrzenie Jamie powędrowało w kierunku pustego nieba, jakby szukając tam niewidocznych pięter i okien. Czy razem ze swoim najlepszym przyjacielem Larrym wychodził wtedy do góry, próbując dostać się do ludzi uwięzionych na wyższych piętrach? Czy też był w połowie drogi na dół? Zmrużyła oczy. Gdyby tak Bóg zechciał dać jej jakiś znak, żeby wiedziała, gdzie dokładnie patrzeć...
Zamrugała i wyobrażenie wież zniknęło. Czuła, że w jej sercu narasta płacz. Zacisnęła powieki. „Oddychaj głęboko, Jamie. Dasz radę. Boże, pomóż mi...”. Wciągnęła głęboko powietrze... Teraz wydech – powoli, spokojnie... „Boże, pomóż”.
„Wystarczy ci mojej mocy, córko”.
Często w tym właśnie momencie swojej drogi modliła się i prawie zawsze słyszała słowa Boga, który przemawiał do niej łagodnie i pomagał jej tak, jak ojciec pomaga córce; tak, jak Jake pomagał Sierze. Wystarczał jej Jego cichy głos sączący się w najboleśniejszym zakątku duszy, żeby dodać jej siły, chęci i determinacji, by ruszyć dalej, wejść do kaplicy i odbyć swoją cząstkę czuwania poświęconego wszystkiemu, co straciła ponad trzy lata wcześniej.
Odwróciła się i zdecydowanym krokiem ruszyła wzdłuż otaczającego cmentarz ogrodzenia z czarnego, kutego żelaza, po czym za rogiem skręciła na mały dziedziniec przed kaplicą. Za każdym razem, gdy wchodziła na brukowane schody maleńkiego kościółka, doświadczała uczucia szczególnej świętości. Ilu strażaków przechodziło tędy po zamachu na World Trade Center, szukając czegoś do zjedzenia, pociechy lub kogoś, komu można by się wypłakać? Ile osób przeszło tędy od chwili ponownego otwarcia kaplicy w poszukiwaniu nadziei, odpowiedzi albo z powodu, dla którego pragnęli opłakiwać tamtą tragedię, nawet jeśli nie dotknęła ich osobiście?
Zaraz za drzwiami Jamie skręciła w lewo i zatrzymała się. W kącie na stole znajdowała się dosyć chaotyczna wystawa rozmaitych eksponatów: pożółkłych fotografii, pamiątek, listów napisanych do ofiar zamachu. Powiodła spojrzeniem po stole. Pod fotografią łysiejącego, uśmiechniętego od ucha do ucha mężczyzny trzymającego w ramionach noworodka widniał podpis: „Joe, wciąż czekamy aż wrócisz do domu...”. Na ślubnym zdjęciu ktoś napisał: „Cecile, byłaś dla mnie wszystkim – i nadal jesteś...”. A do małego zdjęcia młodego strażaka przyczepiono karteczkę: „Twoi koledzy zawsze dzielnie stają do walki, ale bez Ciebie to już nie to samo. Wczoraj Saul wybił piłkę tak wysoko, że zaraz wszyscy popatrzyliśmy w niebo – jesteś tam?”.
Za każdym razem jej spojrzenie odnajdywało na wystawie coraz to inne listy, inne drobiazgi świadczące o ogromie bólu i straty. Ale zawsze na koniec kierowała się w to samo miejsce: ku zdjęciu Jake’a i listowi ich córeczki Sierry.
Jake był taki przystojny. Nawet w tym kiepsko oświetlonym kącie widać było jego jasnoniebieskie oczy. „Jake... jestem tutaj...”. Jeśli do kaplicy nie wchodziło akurat zbyt wielu ludzi, mogła postać tu dłużej. Tak właśnie było dziś. Zapatrzyła się w oczy męża i przez chwilę wydało jej się, że Jake stoi przed nią, uśmiecha się i wyciąga do niej ręce...
Przesunęła delikatnie koniuszkami palców po miękkim papierze odbitki, jakby to była twarz Jake’a, jego skóra.
– Jake...
Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że słyszy jego głos: „Jamie, nigdzie nie odszedłem, jestem tutaj. Chodź, sama się przekonaj”.
Cofnęła dłoń i ciasno objęła się rękami. Już wcześniej zdarzało się, że ktoś przyłapał ją na dotykaniu fotografii Jake’a, a to denerwowało koordynatorów grup ochotniczych. Mogło bowiem świadczyć, że nie jest gotowa do niesienia pociechy innym, skoro sama nie całkiem się jeszcze pozbierała.
Nie chciała dotykać zdjęcia, jakoś samo tak wyszło... Po prostu dostrzegła ten cudowny błysk w oczach męża – zupełnie, jak niegdyś...
Niegdyś – w tym właśnie rzecz. Życie dzieliło się na „niegdyś” – przed 11 września – i „później”. Dwa całkiem odmienne rodzaje życia. Czasem zdawało jej się, że słyszy Jake’a; jego głos wciąż rozbrzmiewał w jej sercu, na zawsze. Łzy przesłoniły jej widok, zagryzła wargi. Nie rozpłacze się przecież tutaj, nie teraz. Może w dzień jego urodzin albo w rocznicę ich ślubu... No i w rocznicę 11 września, oczywiście... Ale jeżeli ma podtrzymywać pamięć o Jake’u, to nie wolno jej załamywać się, gdy tylko przyjdzie jej na to ochota.
Rzuciła okiem na list, który Sierra napisała kilka tygodni temu, w trzecią rocznicę zamachu. Wcześniejsze listy ich córki przechowywała w albumie z wycinkami. Miał on być dla małej pamiątką, by nigdy nie zapomniała uczucia, jakie łączyło ją z tatą. Co kilka miesięcy Sierra pisała nowy liścik, który zastępował poprzedni na wystawie. Listy wskazywały, że dziewczynka nadal nie ma pojęcia, jak naprawdę zginął jej ojciec. Z tego, co wiedziała, jej tatuś nie zginął 11 września, ale trzy miesiące później, w pożarze, próbując uwolnić ludzi uwięzionych w płonącym domu. Tylko po części była to prawda, ale w tych okolicznościach Jamie nie mogła powiedzieć jej nic innego. Po prostu nie miała pojęcia, jak powiedzieć Sierze, że człowiek, który mieszkał z nimi przez trzy miesiące po zamachu, nie był jej tatą, tylko kimś całkiem obcym. Do dziś – chociaż od chwili, gdy Eric Michaels opuścił je, minęły trzy lata – Jamie nie wymyśliła jeszcze, w jaki sposób powiedzieć córce prawdę. Sierra nadal przechowywała zdjęcie, na którym stoi obok Erica. Kiedyś, ponad rok temu, Jamie spróbowała je schować. Do dziś pamięta spojrzenie dziecka, gdy dziewczynka zbiegła na dół do kuchni z oczami czerwonymi od płaczu.
– Nie ma mojego zdjęcia z tatusiem!
Jamie poczuła się wtedy okropnie. Poszła z Sierrą na górę i udawała, że szuka fotografii. Tego samego wieczoru, gdy tylko mała zasnęła, Jamie wyciągnęła zdjęcie ze schowka i umieściła je z powrotem na komodzie Sierry, tuż obok hełmu Jake’a.
Jeszcze dwukrotnie próbowała zastąpić tamto zdjęcie innymi, na których Sierra występowała u boku swojego prawdziwego ojca.
– To, na którym tatuś jest po wypadku, jest zbyt smutne – próbowała tłumaczyć córce. – Odłóżmy je gdzieś, dobrze?
Ale Sierra przekładała inne zdjęcia na półkę z książkami, to zaś, na którym uwieczniono ją z Ericem, ustawiała z powrotem na komodzie.
– To ostatnie zdjęcia tatusia ze mną. Chcę, żeby było tutaj na zawsze. Proszę, mamusiu, nie każ mi go usuwać.
Wspomnienie rozwiało się...
Sierra nigdy nie była w kaplicy św. Pawła, nie wiedziała, że to właśnie tam jej mama spędza tak wiele czasu. Cała ta historia z Ericem stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Oszukiwanie nie leżało w naturze Jamie. Czuła, że wkrótce będzie musiała powiedzieć Sierze prawdę. Jej córka w pełni na to zasługiwała.
Popatrzyła na schludne pismo Sierry i po raz setny odczytała list:
„Kochany Tatusiu! Jak ci jest tam w niebie? U mnie wszystko w porządku. Jestem w drugiej klasie i mama mówi, że jestem najmądrzejsza z całej klasy. Ale chyba nie jestem mądra, bo wiele rzeczy nie wiem. Na przykład, jak to jest, że musiałeś iść do nieba, kiedy ja cię tak bardzo potrzebuję tutaj? Dlaczego musiałeś pomagać tym ludziom w pożarze? Czemu nie mogli sobie poradzić sami? Czasami zamykam oczy i przypominam sobie, jak wyglądałeś. Czasami przypominają mi się motylkowe całuski. Ale czasami wszystko zapominam. Kocham Cię. Sierra”.
Czasami wszystko zapomina... To właśnie było ostatnio najgorsze. Ponieważ nikt nie wchodził do kaplicy, Jamie przymknęła oczy. „Boże, nie pozwól, żebyśmy zapomniały Jake’a. On jest teraz z Tobą. Z Tobą żyje gdzieś tam, w raju. Ale zanim wszyscy ponownie się spotkamy, proszę, pomóż Sierze nie zapomnieć o ojcu. Pomóż jej...”.
Ktoś poklepał ją po ramieniu. Odwróciła się gwałtownie, wystraszona.
– Aaron! – cofnęła się o krok od ekspozycji i zmusiła do uśmiechu. – Cześć!
– Cześć – kapitan Hisel odwrócił się w kierunku drewnianych ławek umieszczonych na środku kaplicy. – Ktoś chce...
Spojrzał ponad jej głową na zdjęcie Jake’a, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, dlaczego tu stała. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Potem popatrzył na nią. Jego oczy przepełniała znajoma głębia.
– Przepraszam, nie pomyślałem, że...
– Nie, nie... wszystko w porządku – wsunęła ręce do kieszeni swetra. – Czytałam właśnie list Sierry. Minęły już trzy lata. Ona zapomina Jake’a.
Aaron zagryzł wargi i opuścił wzrok.
– To się prędzej czy później musiało stać – wzruszyła lekko ramionami. Kąciki ust uniosły się nieco, ale uśmiech nie zdołał zagościć na jej twarzy. – Miała tylko cztery lata, gdy zginął.
–Wiem – zaległa między nimi pełna szacunku cisza. – Wciąż trudno w to wszystko uwierzyć.
Jamie czuła się dziwnie niezręcznie, zupełnie jak kiedyś, dawno temu, w szkole, gdy jakiś chłopak uśmiechał się do niej lub próbował z nią flirtować. Ale Aaron z nią nie flirtował, a ona nie była już uczennicą... i Jake już nie żył. Jednak nie do końca – przynajmniej dopóki żył w jej pamięci.
Stąd pewnie to dziwne uczucie: jakby ukłucie winy, że przyłapano ją na wpatrywaniu się w zdjęcie męża. Zdarzało się jej już tak czuć, choć tylko w obecności Aarona. Ale mimo to nie chciała robić zbyt wielkiego szumu wokół swych emocji. I tak były widoczne, nawet jeśli łączyła ją z Aaronem jedynie przyjaźń.
Wskazał głową na środek kaplicy:
–W ławce z przodu siedzi pewna kobieta. Może jej się przydać twoja pomoc. Mąż był policjantem, zginął podczas zamachu. – Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Aarona malowała się troska, uczucie niezręczności zniknęło. – Jesteś gotowa?
–Tak – Jamie stanęła obok niego i razem ruszyli wzdłuż jednej z ławek na drugą stronę kaplicy. Miała ochotę jeszcze raz rzucić okiem na zdjęcie Jake’a, ale nie zrobiła tego.
Aaron wskazał jej blondynkę siedzącą w pierwszej ławce.
–Zajmiesz się nią?
Jamie skinęła potakująco.
–A ty?
–Ruszam tam – spojrzał na tyły kaplicy. Pomieszczenie było obrzeżone stołami z wystawą poświęconą ofiarom zamachu. Jakaś para około siedemdziesiątki stała w pobliżu tylnej ściany. – Turyści. Mnóstwo pytań.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Tak właśnie działało się u św. Pawła: byli tu dla wszystkich przychodzących, niezależnie od tego, z jakiego powodu przychodzili. Po chwili każde z nich ruszyło w swoją stronę.
Powoli, cicho Jamie podeszła do kobiety siedzącej w pierwszej ławce. Wiele wdów przychodziło po kilkakroć do kaplicy św. Pawła, ale ta nie wydawała się znajoma. Jamie usiadła i poczekała, aż kobieta zwróci na nią uwagę.
–Dzień dobry, nazywam się Jamie Bryan. Jestem tu wolontariuszką.
Kobieta miała czerwone, opuchnięte od płaczu oczy. Otworzyła usta, ale nie wydostało się z nich ani jedno słowo. Zakryła twarz dłońmi, jej ciałem wstrząsało ciche łkanie. Jamie pogłaskała ją delikatnie po plecach. Kobieta miała czterdzieści kilka lat i przepełniało ją całe morze bólu. Otarła łzy, pociągnęła nosem i spojrzała na Jamie:
–Czy... ten ból kiedykolwiek mija?
Trudne pytanie. Zadaniem Jamie było niesienie pomocy i nadziei tym wszystkim, których los ciężko doświadczył 11 września. Martha White, koordynatorka ochotników, już na samym początku ostrzegła ją: nie wolno jej uciszać własnego bólu, udzielając rad innym.
–Dam sobie radę – powiedziała Marcie. – Wciąż się z tym zmagam, to prawda, ale dam sobie radę z pracą u św. Pawła.
Spojrzenie Marthy wyrażało wiele wątpliwości.
–Powiedz mi, gdy będziesz miała dosyć – pogroziła Jamie palcem. – Sama też jesteś ofiarą.
Jamie przypomniały się teraz tamte słowa. Z trudem przełknęła ślinę. O co pytała ta zapłakana kobieta? Czy ból kiedykolwiek mija?
Przeniosła spojrzenie z blondynki na przód kościoła, gdzie jak opoka stał stary, bogato zdobiony krzyż. Nie odrywając od niego oczu, Jamie wolno pokręciła głową.
–Nie, ból nie mija nigdy... – odwróciła się do kobiety – ale Bóg uczy nas, jak z nim żyć.
Kobietą wstrząsnęła kolejna fala łkań. Skrzywiła twarz i uszczypnęła lekko koniuszek nosa.
–Wciąż wydaje mi się, że jest 11 września. Czasami myślę, że już zawsze tak będzie.
Jamie poczuła przypływ sił. Zawsze w podobnej sytuacji Bóg dodawał jej sił. Za każdym razem. Odwróciła się, żeby móc lepiej widzieć kobietę.
–Proszę mi opowiedzieć o swoim mężu.
–Był policjantem – uniosła dłoń i otarła policzki wierzchem dłoni. – Wszyscy mówią tylko o strażakach, ale przecież policja też poniosła ogromne straty.
Jamie słyszała to już wielokrotnie od innych wdów po policjantach.
–Czy widziała pani naszą wystawę w kaplicy?
–Zaczęłam oglądać, ale... – wstrzymała oddech, usiłując prawdopodobnie stłumić kolejny wybuch płaczu.
–To nic nie szkodzi, że pani płacze.
–Dziękuję... – ramiona kobiety znów drżały. – Ta kaplica... dlatego właśnie płaczę... – popatrzyła Jamie głęboko w oczy. – Wydawało mi się, że nikogo to nie obchodzi, aż przyszłam tutaj i...
–I już pani zna prawdę.
–Tak – kobieta zaczerpnęła powietrza i zapatrzyła się na plakat na ścianie: „Oklahoma pamięta”. Poniżej widniały odbitki dłoni setek dzieci, które przeżyły zamach w Murrow Building w Oklahoma City. Był tam też napis: „Kochamy naszą policję!” – Nie przychodziłam tu wcześniej, bo do nikogo nie chciałam czuć złości. Ale chcę tu być. Powinnam była tu przyjść już dawno temu.
–Mam na imię Jamie – wyciągnęła rękę, a kobieta uścisnęła jej dłoń. – A pani?
–Cindy Grammar – po twarzy przemknął jej cień uśmiechu. – Czy mi się wydaje, czy ty też czujesz tutaj coś szczególnego?
–Czuję. Każdy, kto tu wejdzie, czuje to samo.
–To jedyne miejsce, gdzie pamięć o tych ludziach jest nadal żywa. Zbiorowo, o wszystkich... Rozumiesz, o co mi chodzi?
–Tak właśnie jest – Jamie położyła ręce na kolanach i rozejrzała się wokół: plakaty, pamiątki na ścianach... Pewnego dnia miasto wybuduje pomnik upamiętniający ofiary zamachu na World Trade Center, ale na razie pamięć o owych dwóch tysiącach ludzi pielęgnuje się z miłością i szacunkiem właśnie tutaj, w kaplicy św. Pawła.
–To miasto kochało mojego Billa. Poczułam to, gdy tylko tu weszłam.
–Masz rację – Jamie delikatnie ścisnęła dłoń Cindy. – Nikt nie zapomni tego, co Bill zrobił 11 września. Był bohaterem, Cindy. Takim samym, jak strażacy.
Rozmawiały jeszcze prawie godzinę, zanim kobieta poczuła, że czas kończyć i zwiedzić wystawę w kaplicy. Oczy miała już suche. Opowiedziała Jamie, jak poznała swojego męża i jak bardzo się kochali. Jamie dowiedziała się, jak mają na imię jej dwaj synowie, i że obaj grają w szkolnej drużynie futbolowej.
–Dziękuję, Jamie – spojrzenie kobiety nadal przepełniał smutek, ale teraz mieszał się on z wdzięcznością i spokojem. – Od dawna nie czułam się tak dobrze.
Jamie urosło serce. Jej zadaniem było nieść nadzieję wszystkim, którzy ją utracili, i robić to przez pamięć o Jake’u, nieustannie. Ponownie ujęła dłonie Cindy.
–Pomódlmy się, dobrze?
Na twarzy kobiety odbiło się zakłopotanie.
–Ja... nie za bardzo wierzę w Boga, Jamie...
–Nie szkodzi – Jamie uśmiechnęła się do niej z głębi serca, z miejsca, które pojmowało Boga dokładnie tak, jak chciał tego Jake. – Za to Bóg wierzy w ciebie!
–Tak sądzisz? – w oczach Cindy widać było powątpiewanie.
–Tak sądzę. Ale jeśli nie chcesz, nie musimy się modlić. Po prostu mi powiedz – Jamie zagryzła wargi i czekała.
–Chcę – kobieta ściągnęła brwi. – Ale nie wiem, co powiedzieć.
Jamie delikatnie uścisnęła jej rękę.
–Ja to powiem – skłoniła głowę i zaczęła modlitwę tak, jak czyniła to wiele razy w ciągu ostatnich dwóch lat. – Boże, przychodzimy do Ciebie, ponieważ Ty wiesz wszystko. Ty jesteś najwyższy i wszechmocny, i bardzo nas kochasz. Pomóż Cindy uwierzyć w Ciebie, Panie. Pomóż jej zrozumieć, że Ty dajesz nam światło, gdy przechodzimy przez ciemną dolinę. I daj jej odnaleźć w Tobie nowe życie, w imię Jezusa. Amen.
Jamie otworzyła oczy.
Twarz Cindy przybrała wyraz spokoju. Kobieta nachyliła się i uściskała Jamie.
–Wrócę tu.
Jamie uśmiechnęła się.
–Wiem.
Kobieta wstała i skierowała się w stronę wystawy pod ścianą kaplicy, obiecując, że jeszcze tu powróci, żeby mogły znów porozmawiać, a może nawet pomodlić się.
Gdy wreszcie Jamie została sama, jej dłonie drżały, a nogi zdrętwiały od zbyt długiego siedzenia. Tego typu rozmowy wyczerpywały ją emocjonalnie. Musiała napić się wody zanim zacznie rozmawiać z kolejną osobą.
Ale zanim dotarła do schodów, podeszła do niej kobieta otoczona czwórką nastolatek, z których każda trzymała notes.
–Dzień dobry, czy może nam pani pomóc?
–Oczywiście – Jamie natychmiast skierowała całą swoją uwagę na stojącą przed nią grupkę. – Czego chciałaby się pani dowiedzieć?
Kobieta spojrzała na dziewczynki.
–Każda z dziewcząt ma listę pytań. Chciałyby się dowiedzieć, jaką rolę odegrała kaplica św. Pawła w niesieniu pomocy ludziom, którzy uprzątali tę kupę gruzu po zamachu na World Trade Center.
–Dobrze – Jamie uśmiechnęła się, ale coś ją w sercu zabolało: kupę gruzu?! Tam był Jake... Ostatecznie ona sama miała prawo tak się wyrażać, ale ci ludzie? Chcieli tylko usłyszeć ciekawostki, podobnie jak wielu reporterów odwiedzających kaplicę. Stłumiła jednak irytację i skierowała grupkę do najbliższej ławki.
–Usiądźmy tutaj i porozmawiajmy.
Często przychodziły tu grupy szkolne i zawsze zasypywały wolontariuszy setkami pytań. Uczniów ciekawiło, ile hektolitrów wody wylano podczas gaszenia pożaru, jakiego typu pomoc oferowano darmowo pracującym tam załogom oraz czym była dla nich kaplica św. Pawła i zaangażowani tam wolontariusze.
Również i tym razem padały pytania niczym nieróżniące się od innych. W trakcie rozmowy Jamie pożałowała swojej pierwszej reakcji. Dziewczęta były dobrze wychowane, a ich matka z uwagą wsłuchiwała się w udzielane informacje. Gdy się rozstały, było prawie południe. Jamie powędrowała wzrokiem najpierw po ławkach, a potem po obrzeżach kaplicy. Chciało jej się pić, ale ważniejsi byli odwiedzający. Martha podkreśliła to zaraz w pierwszym tygodniu, gdy Jamie uczyła się pracy w kaplicy.
–Patrz, czy gdzieś nie trzeba zgasić ognia – niewysoka kobieta o wydatnych ustach i sercu ogromnym jak Wielki Kanion mówiła o tym ze szczególną powagą. – Patrz, czy ktoś nie płacze, czy nie siedzi samotnie w ławce. Do takich ludzi powinnaś właśnie podejść, żeby wiedzieli, że jesteś gotowa im pomóc.
W tej chwili jednak nie paliło się nigdzie.
Aaron stał po drugiej stronie kaplicy i rozmawiał z parą turystów. Przynajmniej z daleka konwersacja ta wydawała się nie tak intensywna, jak jej rozmowa z Cindy. Jamie powlokła się noga za nogą po schodach do pomieszczenia dla ochotników. Na stole stała skrzynka butelek z wodą. Wzięła jedną i odkręciła. Były tu krzesła, ale Jamie miała dosyć siedzenia. Oparła się o kamienną ścianę i popatrzyła na stary witraż.
Zabawnie to Martha sformułowała: „Patrz, czy gdzieś się nie pali”. To kolejny sposób, by podtrzymać pamięć o Jake’u. Nie miała, co prawda, do czynienia z płomieniami i wężami strażackimi, ale i tak gasiła pożary. Jake byłby z niej dumny. Gdyby przeżył, na pewno pracowałby z nią tutaj, u św. Pawła. To jeszcze jeden powód, dla którego zgłosiła się do pracy w kaplicy. Nadawało to cel jej życiu i pozwalało nie tylko podtrzymywać pamięć o zmarłym mężu i ofierze jego życia, ale także przetrwać jej samej.

Redakcja poleca

REKLAMA