Bywanie… nie tylko w karnawale bywa modne!

Są imprezy, na których, będąc u progu potencjalnej kariery, wypada być. Przyjść, pokazać się, kilka razy uśmiechnąć do zdjęcia… i najlepiej wyjść niepostrzeżenie, zanim grupka stojących przy drzwiach zbieraczy autografów, które być może za jakiś czas zyskają na cenie, rzuci się na swoją ofiarę niczym sępy na padlinę.
/ 01.02.2009 12:25
Są imprezy, na których, będąc u progu potencjalnej kariery, wypada być. Przyjść, pokazać się, kilka razy uśmiechnąć do zdjęcia… i najlepiej wyjść niepostrzeżenie, zanim grupka stojących przy drzwiach zbieraczy autografów, które być może za jakiś czas zyskają na cenie, rzuci się na swoją ofiarę niczym sępy na padlinę.

Oczywiście, często pada stwierdzenie, iż dana „gwiazda” akurat przechodziła i wstąpiła, bo przecież, skoro już była w pobliżu, tak sobie pomyślała, czemu by nie przywitać się ze znajomymi. Tylko że na żadnym bankiecie, na jaki (równie z przypadku, i z równie misternie ułożoną fryzurą!) trafiłam, nigdy nie poczułam rodzinnej atmosfery. Bez względu na porę roku, zawsze wiało chłodem – choć może to jedynie lód w drinkach wprowadzał taki mroźny klimat?

Bywanie… nie tylko w karnawale bywa modne!

W każdym razie, odważę się stwierdzić, że takie bankiety są przeraźliwie nudne. Jeden tak podobny do drugiego, iż trudno mi teraz, sięgając pamięcią wstecz, zliczyć te, w jakich uczestniczyłam, lub też przypomnieć sobie, po co tak właściwie zostałam na nie zaproszona. Najczęściej czułam się jako stacz. Stałam w rogu, sącząc jakiś tam napój i obiecując sobie, że po raz kolejny nie będę tracić wieczoru na przeraźliwie monotonne przyjęcie, gdzie naprawdę nie dzieje się nic – co najwyżej ludzie sennie przemieszczają się z miejsca na miejsce udając, iż wcale aż tak źle się nie bawią. Za każdym razem zastanawia mnie jednak, jak osobom, jakby nie było, z czołówek gazet, chce się na takie imprezy chodzić. Niby można po godzinie wyjść w angielskim stylu, zanim jednak ktoś dotrze na taki „event” (jak to się teraz „ładnie” nazywa), straci kilka godzin na poszukiwaniu kreacji, wcześniej zaś dłuższą chwilę spędzi u fryzjera oraz kosmetyczki – wszak, skoro już trzeba się pokazać, to i należałoby wyglądać wyjściowo. Nawet jak ktoś pojawia się anonimowo i jest jedynie jednym z elementów tłumu mającego zapełnić salę, i tak musi prezentować się nienagannie. Paparazzi, niczym złe licho, nigdy nie śpią, za to dobrze znają reguły gry - zdjęcie niewykorzystane dziś, może okazać się bardzo cenne jutro.

Bywanie, co bywa dla mnie mocno zaskakujące, nie chce być passé. Z mody wychodzą co najwyżej buty na koturnie. Albo torebki, w których człowiek pomieści kilka kilogramów ziemniaków i jeszcze miejsca zostanie pod dostatkiem na wszelkie zbędne przedmioty, które już dawno powinny trafić do kosza. Za to eleganckie przyjęcia, gdzie człowiek zaraz po wejściu rzuca się na jedzenie, jakby o wodzie i suchym chlebie żył co najmniej tydzień, wciąż są na czasie. I też w opinii niektórych każda pora jest dobra, by wyjść do ludzi. Więc może jednak nie mam racji? Może to tylko ja taka niedostosowana społecznie jestem i nie potrafię odnaleźć się w tłumie?

Wolę jednak twierdzić, iż wiek pozwala mi zamknąć etap bywania wszędzie („no, skoro już zaprosili…”) za sobą. Dziś nie muszę udawać, iż bawi mnie zabawa na zawołanie, w myśl zasady, iż w Sylwestra nie wypada siedzieć w domu, a w karnawale unikać hucznych potańcówek. Podpisuję się zaś pod słowami Anny Janko, która w styczniowym „Bluszczu” napisała: „…strasznie się nudzę na tzw. imprezach i balach. Na wszelkich tłumnych Dionizjach, gdzie ludzie się pocą, obijają się o siebie i z determinacją, usiłując przekrzyczeć „muzykę”, wymieniają oczywiste uwagi. Wolę sympozja niż Dionizje. Wolę kameralne spotkanie niż balowanie. I wolę człowieka od ludzi”.

Anna Curyło