Oczywiście, często pada stwierdzenie, iż dana „gwiazda” akurat przechodziła i wstąpiła, bo przecież, skoro już była w pobliżu, tak sobie pomyślała, czemu by nie przywitać się ze znajomymi. Tylko że na żadnym bankiecie, na jaki (równie z przypadku, i z równie misternie ułożoną fryzurą!) trafiłam, nigdy nie poczułam rodzinnej atmosfery. Bez względu na porę roku, zawsze wiało chłodem – choć może to jedynie lód w drinkach wprowadzał taki mroźny klimat?
W każdym razie, odważę się stwierdzić, że takie bankiety są przeraźliwie nudne. Jeden tak podobny do drugiego, iż trudno mi teraz, sięgając pamięcią wstecz, zliczyć te, w jakich uczestniczyłam, lub też przypomnieć sobie, po co tak właściwie zostałam na nie zaproszona. Najczęściej czułam się jako stacz. Stałam w rogu, sącząc jakiś tam napój i obiecując sobie, że po raz kolejny nie będę tracić wieczoru na przeraźliwie monotonne przyjęcie, gdzie naprawdę nie dzieje się nic – co najwyżej ludzie sennie przemieszczają się z miejsca na miejsce udając, iż wcale aż tak źle się nie bawią. Za każdym razem zastanawia mnie jednak, jak osobom, jakby nie było, z czołówek gazet, chce się na takie imprezy chodzić. Niby można po godzinie wyjść w angielskim stylu, zanim jednak ktoś dotrze na taki „event” (jak to się teraz „ładnie” nazywa), straci kilka godzin na poszukiwaniu kreacji, wcześniej zaś dłuższą chwilę spędzi u fryzjera oraz kosmetyczki – wszak, skoro już trzeba się pokazać, to i należałoby wyglądać wyjściowo. Nawet jak ktoś pojawia się anonimowo i jest jedynie jednym z elementów tłumu mającego zapełnić salę, i tak musi prezentować się nienagannie. Paparazzi, niczym złe licho, nigdy nie śpią, za to dobrze znają reguły gry - zdjęcie niewykorzystane dziś, może okazać się bardzo cenne jutro.
Bywanie, co bywa dla mnie mocno zaskakujące, nie chce być passé. Z mody wychodzą co najwyżej buty na koturnie. Albo torebki, w których człowiek pomieści kilka kilogramów ziemniaków i jeszcze miejsca zostanie pod dostatkiem na wszelkie zbędne przedmioty, które już dawno powinny trafić do kosza. Za to eleganckie przyjęcia, gdzie człowiek zaraz po wejściu rzuca się na jedzenie, jakby o wodzie i suchym chlebie żył co najmniej tydzień, wciąż są na czasie. I też w opinii niektórych każda pora jest dobra, by wyjść do ludzi. Więc może jednak nie mam racji? Może to tylko ja taka niedostosowana społecznie jestem i nie potrafię odnaleźć się w tłumie?
Wolę jednak twierdzić, iż wiek pozwala mi zamknąć etap bywania wszędzie („no, skoro już zaprosili…”) za sobą. Dziś nie muszę udawać, iż bawi mnie zabawa na zawołanie, w myśl zasady, iż w Sylwestra nie wypada siedzieć w domu, a w karnawale unikać hucznych potańcówek. Podpisuję się zaś pod słowami Anny Janko, która w styczniowym „Bluszczu” napisała: „…strasznie się nudzę na tzw. imprezach i balach. Na wszelkich tłumnych Dionizjach, gdzie ludzie się pocą, obijają się o siebie i z determinacją, usiłując przekrzyczeć „muzykę”, wymieniają oczywiste uwagi. Wolę sympozja niż Dionizje. Wolę kameralne spotkanie niż balowanie. I wolę człowieka od ludzi”.
Anna Curyło