Recenzja
Pierwszy dzień wiosny. Zamiast wiosennego słońca, zaserwowano nam szarówkę, przenikający na wskroś chłód i deszczowo – śnieżny koktajl. Jesienne aura ma jedną, wielką zaletę – jest doskonałym pretekstem do leżenia pod kocem, w towarzystwie filiżanki pysznej herbaty i pasjonującej książki. Jest ciepły koc, karmelowa herbata, brak tylko odpowiedniej lektury.
Nieświadoma tego, co mnie czeka, chowam w torebce przepustkę do innego świata. Zamiast biura podróży – poczta, zamiast przewodnika – urzędnik. Dowód tożsamości, jeden podpis, dwa uśmiech i… trzymam w dłoniach coś drogocennego. Omijam kałuże, przebiegam między kroplami deszczu i delikatnie rozrywam opakowanie swojej przesyłki, ciekawa zawartości. Przez małą dziurkę, z okładki uśmiecha się do mnie piękna kobieta… Martha Stewart. Wieczór spędzam w doborowym towarzystwie.
Otwieram książkę na przypadkowej stronie, rozchylam okładkę, zamykam oczy. Lubię zapach nowej książki, więc przez chwilę się nim upajam, po czym czule dotykam okładkę – dawno żadna książka nie sprawiła mi tak wielkiej radości.
Kilka pierwszych stron pochłaniam w mgnieniu oka. Lloyd Allen we wstępie opisuje powody, dla których napisał książkę o Marcie Stewart. Jak na prawdziwego przyjaciela przystało – staje w jej obronie, z politowaniem kręci głową słysząc kolejną wyssaną z palca wiadomość na temat Marthy i robi swoje – po to, żeby cały świat dowiedział się, jaka naprawdę była Martha Stewart. Taki przyjaciel to prawdziwy skarb – myślę sobie i wracam do lektury.
Martha jest córką polskich emigrantów. Kobietą, która nawet przez chwilę, nie potrafi siedzieć bezczynnie. Gotuje, piecze, sprząta, albo kopie w ogródku. Zbiera jajka znoszone przez jej piękne kury, odnawia stare meble, bądź z przyjaciółmi buszuje w antykwariacie Beverly Bronfeld. Jest pracoholiczką, kobietą z pasją, która najzwyklejsze przyjęcie potrafiła przemienić w wykwintny, elegancki bal. Zna łacińskie nazwy wszystkich roślin, z kwiatów z własnego ogrodu komponuje piękne bukiety i uważa, że zdrowe jedzenie to podstawa.
Każdy kolejny rozdział wprawiał mnie w coraz lepszy nastrój. Ciepło bijące z książki, ogrzewało mnie od stóp do głów, a ja przecież tak bardzo nie lubię czytać książek - wspomnień. Czytam opowiadania rodzeństwa Marthy Stewart i jestem pełna podziwu – dla nich Martha była mentorką, nauczycielką, przyjaciółką. Rzadziej „starszą siostrą”. Jej zapał do pracy rozprzestrzeniał się i przechodził na kolejne osoby z jej otoczenia. Gdy goście Marthy widzieli, że pracuje mimo ich obecności, czuli, że powinni Jej pomóc i robili to, mimo swoistego zażenowania.
Nawet nie wiem, kiedy przeczytałam połowę książki. Tempo w jakim żyła Martha Stewart, przełożyło się na tempo w jakim o tym czytałam. Czułam się tak, jakbym towarzyszyła wszystkim Jej przedsięwzięciom. Razem z Nią piekłam ciasta. Prowadziłam nabór pracowników do firmy cateringowej i organizowałam perfekcyjne przyjęcia. Nauczyłam się patrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy i nabrałam chęci, by osiągnąć w życiu przynajmniej część tego, co udało się osiągnąć bohaterce.
Teraz wiem, że mając zaledwie dobę, nie wolno marnować czasu i myśleć, że „nie uda nam się niczego zobaczyć”. Martha pokazała ludziom, że w ciągu 24 godzin, można doskonale poznać miasto, razem z jego smakami i zapachami.
Gdybym tak mogła dotrzymać jej towarzystwa w podróży… Na pewno byłaby to niezapomniana przygoda. Tymczasem spędzam z Marthą czas, dzięki telewizji TVN Style, która emituje jej program Martha Stewart Living. Chcę być jak Martha – mówię do siebie i ruszam na podbój świata.
Serdecznie polecam!