W miarę możliwości widziana oczami, umysłem dziecka - spisywana bez komentarza mnie (autorki) dzisiejszej. Jest tu klimat domu, zwykłej podstawówki na Kępie, przyjęcia u dziadków, zapach wsi białostockiej podczas żniw i zacisze bezpiecznego podwórka, kolorowe rajstopy...
Znaleźć tu można też muzykę z dawnych lat - nazwiska wykonawców, zespoły, aktorów i aktorek - czyli gwiazd ówczesnych. Patchwork ze wspomnień, z naszych najmłodszych lat, jakże innych niż dzisiejsze dzieciństwo naszych dzieci i wnuków.
Małgorzata Kalicińska
Fragment „Fikołków na trzepaku”
Sobota
Kiedy byłam mała, nie było pojęcia "weekend". Soboty były "pracujące", krócej, oczywiście, ale jednak. Od wieków w soboty się sprzątało, by w niedzielę odpocząć samemu lub z rodziną. Soboty, wolne od popołudnia, wszyscy traktowali jednakowo. W soboty się sprzątało. Trzepaki od rana były zajęte, bo trzepało się dywany, chodniki i przeróżne kapy. Z otwartych balkonów, z balustrad zwisała wietrząca się pościel. Ze szpar w powłoczkach, najczęściej białych lub w niebieską kratkę, wyzierał różowy inlet pełen pierza. Z poszwy, zawsze wyciętej w karo pośrodku i obrębionej koronką, widać było puchowe pierzyny lub pikowane kołdry z satyny, starej już i przyszarzałej. Najczęściej w kolorze łososiowym, różowym, rzadziej żółtym czy niebieskim. Byli tacy, co uratowali pościel przedwojenną pełną haftów i koronek. Niektóre poszwy i poszewki pięknie mieniły się adamaszkowym wzorkiem, leżąc sobie w słoneczku, na kocu w burobrązową kratkę. Ten koc zawsze w jakimś miejscu miał jeden lub kilka brązowych śladów po żelazku. Obok pościeli na balkonach suszyło się pranie, bo kobiety między śniadaniem a odkurzaniem robiły przepierkę.
Dzieci właśnie wracały ze szkoły, bo w soboty było mniej lekcji, i od razu bywały zapędzane do porządków lub musiały zniknąć matce z oczu, po kanapce lub talerzu wczorajszej zupy. Często też były wysyłane do sklepów po drobniejsze zakupy, więc łączyliśmy się w pary. Było raźniej. Ja chodziłam z Małgosią Poboży, bo moja mama przed południem jeszcze nie wracała ze szkoły. W tamtych czasach w każdej kuchni na klamce wisiała siatka na zakupy i torba. Siatka była upleciona z mocnego szpagatu (rodzaj sznurka) lub nowocześniejsza, z plastiku. Takiego jak nasze skakanki, tylko cieńszego. Grube rączki były specjalnie tak wyplatane, żeby ciężkie siaty "nie piły" w ręce. Torby na zakupy szyto ręcznie lub kupowano na bazarze. Były brzydkie, wielkie, z drelichu, świetnie jednak nadawały się do noszenia mąki, cukru i ziemniaków. U mnie na podwórku jedni mówili „ziemniaki”, inni z niemiecka „kartofle”. Myślę, że zależało to od regionu, z którego kto pochodził. Czasami jeszcze na tej klamce dyndała siateczka czy też torebka z materiału, czyściutka taka, tylko do chleba. Pośrodku drzwi, nad siatkami zwisał z gwoździa pęk kluczy domowych oraz bura tasiemka z kluczami dla "podwórkowicza". Kiedy się szło po zakupy, dostawało się kartkę od mamy i pieniądze w portmonetce. Trzeba było wziąć odpowiednie torby, siatki oraz pojemniki na śmietanę i mleko, czyli słoik i kankę. Tak wyposażone szłyśmy z Gosią do sklepów.
(...)
Pod wieczór zmęczone panie wylegały na ławkę na podwórku, by w papilotach lub bez poplotkować trochę z sąsiadkami i poczekać na męża, który wolno i dostojnie wtaczał się na podwórko po paru piwach wypitych po pracy z kolegami. Porządni ojcowie, na przykład tato Izy, w dresach trzepali dywany... Pan Pachniewski nie trzepał nic, tylko czytał "Przekrój" na ławce, bo zapominał kluczy. Ach! No przecież! Koło szesnastej biegłyśmy z Gosią do kiosku, bo w soboty był najciekawszy "Ekspress Wieczorny", gazeta, w której pracowała mama Kuby. W sobotę „Ekspress” fundował nam tanie sensacje i programy kin, teatrów, muzeów radia i TV. Moi rodzice nie kupowali "Ekspressu". Czytali "Trybunę Ludu" i "Życie Warszawy". Rzadko mama pozwalała sobie na "Przekrój".
Z otwartych okien buchały na podwórko zapachy obiadów gotowanych już na niedzielę. Prawie w każdej kuchni widać było zapalone światło i panią domu nad garnkami. Podwórko jeszcze wciąż tętniło życiem, bo dzieci i młodzież, czując, że to sobota, szaleli, grając w zbijaka, klasy lub "gałę". W piaskownicach powoli gmerały w burym piachu senne maluchy i oto już mateczki wyciągały je półśpiące, by zanieść do domu, umyć i złożyć w pachnącą pościel. Taki umęczony może da pospać w niedzielę dłużej?
Koło dwudziestej z niektórych lufcików niosło się po podwórku na krzyż:
- Jaaanusz! Robert! Do domu!
- Fiuuuuuuu! - to brat Krzyśka, Bogdan. Krzysiek zawsze rozpozna ten gwizd i zabierze jeszcze Jurka, młodszego brata.
- Gosiu! - takie subtelne, to moja mama.
Żegnałam Gośkę i dziewczyny i wiałam do domu. Gosi nikt nie wołał. Ona zawsze wiedziała, kiedy ma wracać z podwórka. Na trzepaku, wreszcie wolnym, ostatnie salta wywijała Anka z Kryśką i powoli, powoli podwórko uspakajało się i cichło.
Z trzeciej klatki wychodził z psem na spacer piękny jak Apollo Pan Aktor ze swoim brzydkim psem, a mój tato właśnie wracał ze spaceru, też z psem. Ładniejszym. Koło dwudziestej trzydzieści kurz osiadał, a trzepaki i liście krzewów pokrywała rosa. Na nasz dom świecił księżyc. Pościel już znikła z balkonów i tylko z otwartych okien sączyły się dźwięki tego, czego kto słuchał. Niektórzy oglądali telewizję, tych było już coraz więcej. Niektórzy słuchali radia, a ci, którzy zamykali okno, na pewno słuchali Radia Wolna Europa. Rozgłośni Wolna Europa pod żadnym pozorem nie wolno było słuchać, bo nadawała audycje o treściach wywrotowych, przeciw "bratniemu Związkowi Radzieckiemu" i ustrojowi socjalistycznemu. W ogóle nie kumałam, o co chodzi. Wiedziałam tylko, że ci, co latem tak zamykają okna o dwudziestej, pewnie łapią drgający sygnał, zagłuszany bezskutecznie przez polskie władze, i słuchają, słuchają w zadumie.
Władze ówczesne zagłuszały nie tylko Wolną Europę. Również rozrywkowe Radio Luksemburg, nadające jazz i big-beat! Zupełnie tak, jakby muzyka mogła kogokolwiek zdeprawować. Na szczęście Miles Davis, Ella Fitzgerald, "Szedousi", "Bitelsi", Paul Anka i inni "przeciekli" do nas zarówno na czarnych krążkach z przemytu, jak i na plastikach - pirackich pocztówkach grających. Muzyka powoli integrowała nas ze światem, potępiana przez panujących nam, niemiłosiernie drewnianouchych, nie pozwalających na jazz, swing czy cokolwiek innego niż pieśni Mazowsza czy rodzimych piosenkarzy śpiewających o pięknie stolicy, ciężkiej pracy murarzy czy tramwajach we Wrocławiu. Radia Luksemburg słuchał każdy młody człowiek. No, prawie każdy. Przecież narodził się big-beat!
O książce napisali:
„Twoja pamięć mnie oszołomiła, a jeszcze bardziej narracja malująca obrazy z przeszłości z taką swobodą i tak barwnie, że czyta się tekst na jednym oddechu – tak jak słucha się fantastycznej symfonii”. / Agnieszka Duczmal/
„Kalicińska z właściwą sobie lekkością tka portret rodzinny, ale jest też czujnym obserwatorem zdarzeń i wrażeń, odnotowującym PRL-owską rzeczywistość z kronikarską wręcz pieczołowitością. Po lekturze Fikołków na trzepaku pozostał mi kojący smak chleba posypanego cukrem”. / Joanna Laprus-Mikulska, „Bluszcz”/
O autorce:
Małgorzata Kalicińska, dojrzała już kobieta, ale była dzieckiem, jak my wszyscy. Spędziła dzieciństwo na Saskiej Kępie, wisząc na trzepaku, albo jeżdżąc zimą na łyżwach, na ślizgawce. „Zdolna ale leniwa” - jak pisywała pani w dzienniczku, i to nie tylko w podstawówce. Ponieważ była grzeczna - zamiast przeszkadzać, obserwowała i zapamiętywała to, co dookoła niej się działo. Nie piła, nie paliła fajek w parku, nie wagarowała, ale i tak przynosiła uwagi w dzienniczku: „Małgosia pobiła się z Andrzejem”. Temperamentna - znaczy. Wyrosła na w miarę normalną kobietę. Ma dzieci, lubi gotować rosół i pisze...
źródło: mat. prasowe Zysk i S-ka
(a.)