Rapowy slam poetry
|
Rapowy slam poetry |
Neologizmy – gwałt na języku?
Wyobraźnia w tworzeniu neologizmów z zapożyczeń z – najczęściej, co nie jest dziwne – języka angielskiego dają ogromne pole do popisu wyobraźni szczególnie ludzi młodych. To oni, najbardziej obeznani z Internetem, językiem angielskim, popkulturą serwowaną przez MTV i inne zagraniczne media tworzą nowy język polski. Nie szukają odpowiedników angielskich słów w polskim słownictwie, przerabiają po prostu fonetycznie wyrazy obcojęzyczne i wprowadzają je do rozmów między sobą. Bo przecież powiedzieć, że coś jest „kul” (które to słowo i tak już jest językową prehistorią wśród młodzieży) jest lepiej niż „fajne”. Bo to fajne tak… niefajnie dość brzmi. Staroświecko. A słowo ma zaledwie kilkanaście lat tradycji. Skąd się to wzięło? Czy język polski naprawdę jest aż tak nieatrakcyjny i ubogi, by oddać to, co się dzieje w angielskim? Czyżby umiejętności translatorskie miały stać się niepotrzebne, a tłumacze mieli niedługo gryźć buty z biedy?
Językowy trendsetteryzm USA
Wszelkie programy, wynalazki, trendy czy mody powstają za granicą, zazwyczaj zaś „źródłosłowną trendsetterką” słowną jest właśnie USA, a raczej angielski – drugi co do liczby użytkowników na świecie język. Jest bardzo ekonomiczny i elastyczny pod względem tworzenia nowych wyrazów w przeciwieństwie do polskiego, w którym zlepki kilku słów tworzą czasem dziwaczne, niemal słowo-zdania, zaś w angielskim wystarczy jeden przedrostek, kawałek innego słowa – i wszystko jest jasne. Zmienność tych trendów, szybkość, z jaką jeden zanika, a pojawia się kolejny, sprawia, że również język, właśnie modny angielski, także się zmienia – a wraz z nim nowo powstałe słowa. I tym samym są bardzo ulotne, co chwila jedno zastępuje inne, bo coś nowego przykuwa uwagę nastolatków.
Obcość, czyli „naszość”
Od dwudziestu lat nadrabiamy zaległości w otwieraniu się na zachodni styl życia, popkulturę i język – głównie wszędobylski „angielski”. Młodzi ludzie posługują się najróżniejszymi slangami, jakby kodując język „swojej” grupy, z którą się utożsamiają, realizują wspólne cele i pasje, a poza tym mile widziane jest wprowadzanie właśnie nowych słów, które urozmaicają ten minijęzyk. Zazwyczaj słownictwo w takich grupach jest skrótowe – jedno słowo zastępuje kilka, nawet jedno zdanie, komunikacja jest więc szybka – tak szybka, jak życie w grupie. Ale równie prędko jeden wyraz zastępuje inny, bo ktoś chce zyskać na prestiżu (autor nowego neologizmu czuje się przez chwilę jest pępkiem świata, gdy objaśnia innym znaczenie), albo – zwyczajniej – coś, co ma swe źródło zza Oceanem i wywołuje emocje, musi zostać wśród członków grupy „słownie oswojone”. Badania takiego slangu są niezwykle trudne właśnie ze względu na jego niesamowitą zmienność – jedno słowo wypiera drugie, coś się staje niemodne, bo popkultura bombarduje wręcz nowymi rzeczami, niekoniecznie zawsze wartymi uwagi, ale takimi, które w jakiś sposób trzeba właśnie oswoić. Polski – tak naprawdę niemodny, zwyczajny, bo używany praktycznie przez tylko jedną nację na świecie jako język narodowy, staje się w tym momencie „za wolny” na zmiany, wręcz staje po prostu w gardle. I niezrozumiały np. dla obcokrajowców, którzy są uczestnikami grupy, a którzy ni w ząb naszej szeleszczącej mowy nie rozumieją.
Ale co z tą telefoniczną slamerką?
Operator danej sieci komórkowej dobrze wiedział, co robi, wplatając w wypowiedź bohaterki reklamy słowo „slamerka”. Dziewczyna jest młoda, ludzie, którzy ją otaczają, także. To, co robi, czyli slamuje, wiąże się z właśnie z nowoczesnością, z jakimś „czadowym” (proszę wybaczyć słowną staromodność) zajęciem. Samo zaś słowo slamerka pochodzi od angielskiego „slam”, czyli oratorskiego popisu poezji przez wierszokletę przed większą publicznością. Ciekawe tylko, że to właśnie słowo, najwidoczniej jeszcze nieoswojone wśród młodych ludzi, wywołało w Internecie żywe poruszenie, bo niemal nikt z młodzieży nie wiedział, co ono oznacza. Prędzej zorientowali się w jego znaczeniu… poeci, którym nieobce jest wyrażenie slam poetry, którzy sami je uprawiają jako rodzaj sztuki. Operator „uderzył” więc obcym, pochodzącym z wyższych, artystycznych sfer słowem w nastolatków, ale wiedział, co robi – w końcu zamieszanie wokół produktu jest najlepszą dźwignią handlu. A słowo już funkcjonuje na co dzień nie tylko wśród uduchowionych twórców, ale i właśnie u „teenejdżersów”, którzy już zdążyli zrobić parodie tej reklamy.
Zachwyt „amerykańskością”, a już szczególnie językową (skąd u nas hip-hop? Muzyka popularna? Rap?) się nie kończy, wręcz przybiera na sile. A kto zastąpi slamerkę za rok? A może szybciej? Poczekajmy. Język jest płodny, podobnie jak jego użytkownicy. A już najbardziej twórcy reklam.
Magdalena Mania