Zacznijmy może od tego, czym jest piękno – definicję tego słowa można ująć w kilku określeniach: jest to ład, harmonia i równe proporcje w jednym. Nasze oko, a tym bardziej mózg uwielbia oglądać coś, co ma gładką powierzchnię i harmonijną sylwetkę. Gdy się jednak z tego morza harmonii wyłania coś, co swoimi ostrymi krawędziami burzy ten śliczny obrazek, zaczynają się schody. Mózg się buntuje. Chaos mu zwyczajnie nie służy i powoduje, że coś go uwiera i sprawia, że staje się niespokojny. A piękno uspokaja, jest potrzebne po to, by jakoś w świecie funkcjonować. Jednak fenomenalne w tym wszystkim jest to, że tego, co piękne, nie da się tak naprawdę precyzyjnie zdefiniować. Harmonia i ład to tylko ogólniki – bo piękno pięknu jest tak naprawdę nierówne, choć w jakimś stopniu do siebie podobne.
W każdej epoce oznaczało ono coś innego, ale – nic dziwnego – zarazem podobnego, mającego wspólny element – i była to naprzemienność wykorzystywania antycznych wzorców w sztuce jak matrycy dla kolejnych epok oraz paradoksalnie jej niebliźniacza, ale jednak siostra – brzydota. Starożytność wielbiła proporcje i symetrię, a także nawiązanie do realnych wydarzeń odwzorowanych na dziełach sztuki – naśladowano świat, coś bliskiego i tym samym zrozumiałego dla wszystkich, aż do dzisiaj, a najlepszym cytatem podsumowującym ów nurt jest ten autorstwa Platona który stwierdził, że piękno to odblask prawdy. Antyczne wzorce piękna rzutowały więc – oczywiście odpowiednio modyfikowane – przez wszystkie wieki na sztukę i samo pojęcie piękna, które wciąż wracało w harmonijnym, pełnym ładu wydaniu.
Czy to znaczy, że artyści maczali najbardziej palce w tym, jak ma wyglądać i być przez nas postrzegane coś, co jest piękne? Owszem, ale można spokojnie stwierdzić, że wyszło nam to na dobre, ukształtowało nas i dało punkt odniesienia dla tego, co jest a nie jest pięknem. Dzięki sztuce jesteśmy z nim zaznajomieni i jednocześnie wiemy, kiedy coś jest brzydkie. Piękno jest dla sztuki niezbędne Ale ponoć nie tylko kultura wyrobiła w nas nawyk uznawania coś za cud świata – także biologia, która „każe” nam od dziecka krzywić się na widok spleśniałego jabłka, a uśmiechać się na widok śpiącego na kanapie kota. I podobnie jest z poczuciem piękna.
Dzisiaj naukowcy i artyści starają się wymyślić coś takiego jak wzór piękna. Czy da się obliczyć to, co jest często uznawane za subiektywne doznanie każdego z nas? Coś, co jest tylko związane z emocjami, a nie racjonalnym rozumieniem świata? O gustach się przecież nie dyskutuje, ale skąd u nas ta coraz intensywniejsza tęsknota za wyznaczeniem wzoru, według którego moglibyśmy zgodnie wszyscy stwierdzić, że coś jest piękne? Czy to echo kultury masowej, która naciska na nas, byśmy szli z prądem, właśnie za wzorcem ideału, jaki serwują nam wciąż media, a w któremu promowaniu pomagają im zdolni graficy? A ideał ten to – w przypadku płci pięknej – blondwłosa piękność ze średniej wielkości ustami, nie za dużym nosem, pięknymi, wielkimi (niebieskimi) oczami, nieskazitelną cerą i szczupłą, ale mającą wydatne piersi, biodra i pupę sylwetką?
Media się jednak powtarzają – czerpią w sprawach piękna właśnie z kulturowych wzorców, dlatego co rusz uwielbiamy wielkookie modelki o dziecięcym wyrazie twarzy (te romantyczne uosobienie niewinnej, mającej cechy anioła kobiety) lub seksbomby w stylu Monici Belucci (dzisiejsza Marilyn Monroe). Raz tak, raz inaczej – ale wzorce są wciąż te same i powielane, odrobinę za każdym razem zniekształcane, ale w granicach pięknej przyzwoitości. Kreują niby sztuczny, ale jednocześnie pożądany i tym samym uniwersalny, uznawany i pożądany przez wszystkich wzór piękna.
Ale to wszechobecne piękno, owszem, może nudzić – stąd te akcje na „stop photoshopowi”. Bombardowanie nim non stop z okładek pism dla kobiet i mężczyzn potrafi w którymś momencie nas uniewrażliwi na to, co przedstawia dane zdjęcie. Stąd też od czasu do czasu sztaby grafików i stylistów stwierdzają, że czas na zmianę – mały skok w bok w brzydotę lub raczej niedoskonałości, by mózg mógł odsapnąć, nabrać świeżego dystansu. Takie brzydkie akcje to nic innego jak właśnie tytuły sesji „gwiazdy bez retuszu”, gdzie możemy podziwiać sławnych i bogatych tak, jak prezentują się bez dzisiejszej photoshopowej obróbki, a kiedyś – pędzla malarza. I my to chłoniemy przez chwilę, bo oglądamy w tych gazetach jakby siebie samych – odbicie swojej porannej, nieumalowanej rzeczywistości, a gwiazdy tym samym stają się równe nam, tak samo nieidealne i pełne wad jak my. Ale za chwilę znów tęsknimy do tych wygładzonych przez program graficzny ideałów – bo ile można oglądać siebie w lustrze i jednocześnie gazecie? My chcemy wielbić bóstwa, bo przecież są bóstwami, a nie ludźmi.
Więc nie krzywmy się za bardzo na ten photoshop – on nam odkrywa (czy raczej zakrywa) to, czego pragniemy najbardziej – piękno nasze współczesne. Dzisiaj photoshop to nic innego jak właśnie dłuto renesansowego rzeźbiarza czy pędzel mistrza malarstwa, dzięki któremu zamalowywało się lub odłupywało to, co obrzydzało twórców i jednocześnie odbiorców, a uwydatniało to, co cieszyło oko. Tylko na inną skalę.
Magdalena Mania