Czy karnawał może upłynąć pod znakiem stresu, niepewności i poważnych planów na przyszłość? Przecież to okres totalnej beztroski i całonocnych zabaw, w jakich udział biorą uwolnieni z „kagańca” wszelkich postów i ograniczeń ludzie. Jednak w XIX wieku karnawał kojarzył się przede wszystkim z wydaniem za wszelką cenę córki za chętnego pojąć ją za żonę kawalera. A z wzięciem udziału w tym matrymonialnym karnawale wiązały się nie lada problemy, głównie – jak to zwykle bywa w wielu sprawach – finansowe.
Gdy panna osiągała pełnoletniość, stawała się niemałym problemem w rodzinie – trzeba było ją jak najszybciej wydać, bo w tamtych czasach staropanieństwo było stanem cywilnym bardzo napiętnowanym. Poza tym jak najszybsze znalezienie opiekuna, jakim byłby przyszły mąż (nie partnera, a właśnie kogoś, kto zapewniłby byt materialny niewykształconej i najczęściej życiowo nieporadnej młodej pannie), zrzucało z rodziny obowiązek dofinansowywania kobiecej latorośli, która była jednym z bardziej chłonnych źródeł dofinansowywania. Im wcześniej więc pozbyto się „problemu”, tym lepiej dla niemajętnej rodziny, a karnawał był świetnym sposobem na znalezienie pannie kolejnego, dożywotniego sponsora.
Dziewiętnastowieczny okres karnawału w wielkich miastach upływał pod znakiem balów i towarzyskich spotkań na salonach, podczas których przewijali się osobnicy szukający żon, jak i osobniczki nęcące swoimi osobami tych szukających. Dlatego rodziny panien, które mieszkały w mniejszych miejscowościach, nawet rok przed karnawałem zaczynały oszczędzać pieniądze nie tylko na wyjazd do większej metropolii i pobyt w niej (tak długo, dopóki mąż się nie znajdzie), ale również na ekwipunek, który miał bardzo pomóc w promocji wizualnej chętnych do ożenku panien. Wydatków więc było co niemiara: córkę wyposażano w kilka sukien, które były wówczas naprawdę drogą inwestycją (czy to z krynoliną, czy z turniurą, szyte na zamówienie przez dłuższy czas i pochłaniające ogromne ilości drogich materiałów), żelazka do włosów, wachlarze, buty, pończochy, gorsety, biżuterię i całe mnóstwo dodatków, które miały ukazać pannę na wydaniu w korzystnym świetle. Wychodzono jednak z założenia, że związane z tą matrymonialną inwestycją wydatki w wypadku znalezienia męża się opłacą, więc pompowano w przyszłą mężatkę ogromne sumy, byleby tylko wypadła dobrze wśród chętnych ją poznać kawalerów. W międzyczasie rodzice panny odkładali pieniądze na podróż, wynajem mieszkania w mieście i życie w nim – odpowiednio dużo, bo nikt nigdy nie wiedział, ile czasu zajmie „łowienie” odpowiedniego kandydata, dlatego warto było zabezpieczyć się na jak najdłuższy pobyt.
Gdy już walizki były spakowane, ruszano w drogę na podbój salonów, mając nadzieję, że pobyt będzie krótki, a pannę szybko się wyda. Słoma jednak wystawała dość widocznie z pantofelków młodych kobiet z prowincji będących kompletnie nieobytymi towarzysko – mimo rodzicielskiego treningu przed wyjściem do ludzi z „wyższych sfer” – z obyczajami panującymi w wielkim mieście, a już na pewno z mężczyznami. Na każdy komplement pod swoim adresem pąsowiały ze wstydu, bezsensownie się kłaniały, pod nosem wyburkiwały podziękowanie i dawały się wyciągnąć do tańca, podczas którego i one, i panowie deptali sobie po palcach, prowadząc jednak stosowne rozmowy. Wstępne przygotowanie do rozmówek damsko-męskich zapewniały mini podręczniki na ten temat, z których zainteresowani sobą młodzi mogli czerpać mnóstwo sztampowych wzorów do rozmów o pogodzie i tym podobnych, ale jakże kurtuazyjnych w formie, tematów „o niczym”.
Przyszłego męża jednak trzeba było dobrze prześwietlić, zanim zaczął smalić cholewki do panny na wydaniu: nie każdy salonowy myśliwy był majętnym i dobrze sytuowanym w towarzystwie kawalerem, bardzo często łowcami okazywali się biedni, ale bardzo dobrze maskujący się pod warstwami wytwornych ciuchów (brudnawych, ale wciąż sprawiających dobre, „bogate” wrażenie – jak zresztą w przypadku równie zdeptanych i zakurzonych sukien panien) lowelasi, polujący z kolei na bogate panny. Rodzice, którzy towarzyszyli córkom podczas tańców, musieli być zatem bardzo czujni, by naiwna dziewczyna nie dała się usidlić komuś, kto sprawiał tylko dobre wrażenie, a nie byłby w stanie zapewnić jej nawet codziennego obiadu, a co dopiero kosmetyków do codziennej toalety. Inwestycje w powierzchowne wrażenie bogactwa trzeba było jednak poczynić, więc zapożyczano się na zakup bryczek, ubrań i biletów do teatru na niebagatelne kwoty, spłatę poręczając zdobytym w przyszłości posagiem żony. O ile udało się go zdobyć, bo gdy łowy się nie udało, pożyczkobiorca znikał jak kamień w wodzie, a nieprzewidywalni wierzyciele pluli sobie w brodę za udzielone mu pożyczki bez pewnego pokrycia. Co jednak kawaler się najadł, napił i w co się ubrał za te pieniądze, a wrażenia, jakie swoją osobą wywierał, to jego.
Jednak między miejską młodzieżą będącą na wydaniu także toczyły się rozmowy o tym, kogo najlepiej w towarzystwie „wyhaczyć” i zapewnić sobie opływanie w luksusach do końca życia. Młodzi kalkulowali tak samo jak dorośli, na tyle byli świadomi wartości przyszłych posagów swoich drugich połówek, by bez emocji oceniać, która panna „bardziej się opłaca na przyszłość” - najczęściej jednak weryfikacja obietnic, które dotyczyły posagów, miała miejsce po ślubie, gdy młoda para udawała się do obiecanego przez rodziców panny młodej „pałacu” i świeżo upieczony mąż stwierdzał wtedy ze zgrozą, że wpakował się w niezłe kłopoty i finansową czarną dziurę. Było już jednak za późno na wycofanie się i nieszczęśnik musiał się zadowolić cnotliwością panny, która na tle rozpadającego się folwarczku okazywała się tym momencie najcenniejszą, choć nie najbardziej pożądaną, wartością przyszłego wspólnego życia.
Niektórzy jednak, sparzywszy się na poprzednich małżeńskich polowaniach, zanim powiedzieli „tak”, sprawdzali wartość składanych obietnic i jeśli okazywało się, że większość z nich to puste, śmierdzące pleśnią i zawilgotniałe ruiny gospodarstwa, które miało się okazać świetnie prosperującą małą fabryczką, szybko zwijali swoje manatki, pozostawiając niedoszłą żonę i teściów przed planowaniem organizowania kolejnej karnawałowej wyprawki dla porzuconej latorośli. W takich momentach desperacja rodziców była ogromna: matki samej starały się, robiąc wywiad środowiskowy, znaleźć córce męża, wypytując wszystkie inne starsze damy o to, czy zwyczajnie nie mają na wydaniu własnego syna. Pannie ponadto kazano przed każdym pójściem spać modlić się o znalezienie męża słowami specjalnej „panieńskiej modlitwy”, a gdy wiara nie pomagała, z pomocą przychodziła magia – odprawiano różne miłosne rytuały, które miały sprawić, że wokół dziewczyny zjawią się tabuny chętnych mężczyzn. W ostateczności wystawiano anonse do gazet, w których wyszczególnione były wszystkie zalety osobowości, urody i przede wszystkim posiadanemu – lub nie – posagowi.
Gdy jednak karnawał matrymonialny dobiegał końca, a na palcu panny nie pojawił się zaręczynowy pierścionek, rodzina wracała do swej mieściny w iście minorowych nastrojach, a przerażona wizją samotnej starości córka długo jeszcze płakała z powodu kolejnego zmarnowanego roku. Mimo niepowodzenia misji rodzice dopatrywali się plusów zaistniałej sytuacji: nie trzeba było znowu inwestować w suknie i wszelkie urodowe dodatki, bo wszystkie te rzeczy zostawały zwyczajnie na kolejny karnawał. Finansowo było lepiej, ale córka nadal pozostawała na garnuszku rodziców, a kolejny rok mijał. Przygotowania do karnawału, a przede wszystkim sam jego okres trwania, były więc jeszcze sto lat temu dość nerwową i bardzo niespontaniczną, jak to dzisiaj jest, sytuacją, od której zaplanowania zależało przyszłe życie młodej panny lub kawalera, tak bardzo bojących się staropanieństwa, dzisiaj przybierającego nazwę singielstwa i cieszącego się sporą popularnością. Cóż, czasy się zmieniają, podobnie zresztą jak ludzie – nie wiadomo tylko, czy na lepsze, czy gorsze.
Na podstawie: „Miłość, kobieta i małżeństwo w XIX wieku” Agnieszki Lisak, Wydawnictwo Bellona 2010.
Magdalena Mania