Tak, kiedyś to było fajnie – szło się samemu do piaskownicy, obrzucało z koleżanką od łopatki piachem, coś tam z niego oczywiście wpadło do oka czy buzi, wisiało na zardzewiałym trzepaku głową do góry i bez problemu jadło podniesionego z ziemi cukierka. To był niekontrolowany, bezstresowy czas, w którym wszystko było wolno, bez mamy wiszącej co rusz na telefonie komórkowym. Co jednak dzisiaj zostało z tego pełnego wolności dzieciństwa?
Dzisiaj jednak puszczenie dziecka samopas na plac zabaw, ba! nawet samego do szkoły woła o pomstę do nieba i oskarżanie wyrodnej matki o brak opieki nad swoją pociechą. Ona musi wciąż czuwać: mieć w pogotowiu antyseptyczną ściereczkę, którą wytrze brudne paluszki czy umorusaną czekoladą buzię, powstrzymywać, gdy dziecię rozpędzi się za bardzo, biegnąć po chodniku – bo a nuż się zaraz wywróci, skaleczy i trzeba będzie karetkę wzywać. A już na pewno nie puści go samego do szkoły – bo za rogiem czai się przecież cała rzesza wygłodniałych pedofilów, czyhających właśnie na jej pociechę.
Jednak to, jak zachowują się dzisiejsze matki w stosunku do swoich pociech, jest odzwierciedleniem czasów, w których żyją: epatujących potrzebą samodoskonalenia się, ciągłego rozwoju i bardzo zdrowego trybu życia – czyli bycia idealnym w tym jakże nieidealnym, pełnym otyłości, niebezpieczeństw, porwań i mordów oraz rozbuchanej seksualności świecie. Chcą więc chronić swoje latorośle przed tym złem, które kiedyś, kiedy one same były jeszcze dziećmi, nie było aż tak widoczne, a może inaczej – nie było aż tak nagłośnione przez wszędobylskie media, które dzisiaj ze zwykłego, banalnego wydarzenia (złamania się drzewa na jednej z ulic Warszawy urasta do kataklizmu) robią newsa tygodnia. Telewizja co rusz zarzuca nas przypadkowymi morderstwami, historiami o patologicznej rodzinie czy znalezieniu zwłok dziecka w jeziorze. Czemu więc mamy się nie bać, że i nas to nie spotka? Czemu mamy temu nie zapobiegać, chroniąc swoich najbliższych, a szczególnie tych najbardziej nieświadomych niebezpieczeństw, dzieci właśnie?
Ta nadmuchana psychoza rozkręca się jednak coraz bardziej, a matki ulegają jej i nakręcają tę wizję bycia perfekcyjną rodzicielką i posiadaczką równie doskonałego dziecka, wymyślając własne prywatne ograniczenia dla dziecięcego, rozbrykanego świata. Dzisiaj zresztą mają one o wiele więcej możliwości planowania wolnego czasu swoich dzieci: zajęć dodatkowych takich jak basen, gra na pianinie i nauka śpiewu, którymi wypełnią popołudnie malucha i jednocześnie zablokują mu drogę do zrobienia czegoś głupiego, czegoś, czego nie będą w stanie kontrolować, bo wiedzą z własnego doświadczenia, czym się to może skończyć. Dziecko trzeba po prostu chronić, by się nie spaczyło – jak przedmiot. Bo przecież jest ono inwestycją na całe życie, naszą polisą na starość – dlaczego więc nie dbać o nie od samego początku? Kiedyś były więc tylko korepetycje, dzisiaj dzieciaka wysyła się po prostu do szkoły po szkole, tego samego dnia. Ale ta przesadna, choć zrodzona z jak najbardziej szlachetnych pobudek, kontrola nad życiem malucha odbije się prędzej czy później czkawką, głośniejszą i intensywniejszą u dzieci.
Ta cała nadopiekuńczość, ta ochrona i szklarniane warunki zwykle kończy się kalectwem emocjonalnym wychowanego pod kloszem dziecka. W dorosłym życiu nie umie ono sobie poradzić nawet z najmniejszą porażką, bo nigdy takiej nie przeżyło – przecież mama zawsze, głaskała je po głowie, gdy stało się coś nie po jego myśli, zawsze chwaliła, nigdy nie mówiąc, że maluch robi coś nie tak. Wszystko było ok, więc czemu ci obcy ludzie z pierwszego miejsca pracy się czepiają? Stresogenne sytuacje, w jakie wrzucony jest młody, ale już dorosły człowiek, to te, w których musi skonfrontować swoją wizję miłego, przyjemnego świata (mamusi) z czyjąś, krytyczną i często bezkompromisową. W świat wypuszczony zostaje niesamodzielny twór ludzkopodobny, który o ludziach nie ma zielonego pojęcia i nie potrafi podjąć nawet najprostszej decyzji. Bo mama mówiła, mimo że głowa pękała jej od potwornych pisków zza ściany, że świetnie grał na skrzypcach, bo to mama wybierała w cukierni ciastko, które uważała za najsmaczniejsze, bo to mama powiedziała, że nauka angielskiego w wieku ośmiu lat zaowocuje w przyszłości podczas rozwijania kariery zawodowej jej pociechy. Czy w takim wypadku ta polisa nie traci na wartości i nie trzeba będzie w nią inwestować?
Jak więc zaradzić temu trzymaniu za dziecięcą rączkę przez całą dobę? Jak poluzować ten uścisk, pozwolić, by dziecko pobiegało po placu zabaw samo, by się pobrudziło, przewróciło i samo stwierdziło, że następnym razem będzie bardziej uważać? Nie trzeba być doktorem Gregory Housem – szczerym do przesady i bólu, ale warto po prostu mówić, że to, co robi nasze dziecko, po prostu się nam nie podoba, że robi to źle i pomóc mu w podszkoleniu swoich umiejętności. A jeśli nauka pójdzie i tak w las, to zachęcić je do robienia czegoś innego, a nuż czegoś, w czym okaże się naprawdę dobre – co nie znaczy, że od razu mamy podsuwać mu lekcje muzyki, aerobiku i basenu w jednym tygodniu. Dać mu trochę swobody, możliwości nauczenia się na własnej skórze, co jest dla niego dobre. Pozwolić zwyczajnie być dzieckiem.
Założycielka organizacji Dzieci Wolnego Chowu (Free Rage Kids) Amerykanka Lenore Skenazy jest tą odważną matką, której zachowanie przewrażliwionych rodziców niemal nie dotyczy – stara się ona podchodzić do dziecięcej samodzielności i wolności ze zdrowym dystansem. W odpowiedzi na postępującą patologię stylu wychowania napisała swego czas artykuł dla „The New York Sun” pt. „Dlaczego pozwoliłam mojemu 9-letniemu synowi samemu przejechać się autobusem”, dostała na skrzynkę mejlową masę wiadomości za i przeciw takiemu postępowaniu. Ale nie to było najgorsze: dwa dni później jej zdjęcie z podpisem „Najgorsza mama Ameryki?” i odpowiedi komentarz ukazały się w „Today Show”, w MSNBC i Fox News, a w kilku stacjach radiowych poruszono temat jej „nieodpowiedniego” zachowania. I wtedy pomyślała, że u amerykańskich rodziców pozmieniały się w krótkim czasie priorytety: bo przecież dobrzy rodzicie to tacy, którzy swojego dziecka nie spuszczają ani na moment z oczu, mają je ciągle „na celowniku”, choć sami są hipokrytami – bo rozpamiętują czas własnej, dziecięcej i niekontrolowanej przesadnie beztroski jako jeden z najprzyjemniejszych okresów życia. W opinii społecznej świat stał się bowiem bardziej niebezpieczny i mroczny od czasów, gdy dzisiejsi rodzice byli dziećmi. Ale jest to tylko opinia, bo badania na temat przestępczości czy porwań dzieci informują nas, że liczba morderstw spada, zaś pod pojęciem kidnaperstwa kryje się więcej samodzielnych ucieczek z domu, w którym dziecko czuje się jak w klatce. Kultura strachu, w jakiej żyjemy, sprawia, że obawiamy się wszystkiego – własnego domu, który trzeba oblepić monitoringiem i podsłuchem na wypadek ewentualnego porwania, sąsiadów, których właściwie nie znamy – a to przecież świetny powód do tego, by ich podejrzewać o najgorsze, wreszcie własnego miasta, tego olbrzymiego, przerażającego tworu. Skenazy przekonuje, że te wszystkie hełmy i ochraniacze oraz trójkołowe rowery z poduszkami powietrznymi to chora reakcja na równie chore informacje płynące z mediów, które co rusz pytają „Czy dobrze chronisz swoje dziecko”? Bo dzieci, tak jak kurczaki, potrzebują żyć czasem poza klatką, którą im serwujemy i poza którą mogą pobiegać w wybranych kierunkach i rozwinąć skrzydła – po prostu im na to pozwólmy. Na stronie http://freerangekids.wordpress.com/, którą Leonore założyła dla tych, którzy uważają, że dzieciom należy się po prostu wolność, porusza absurdy wychowawcze amerykańskich rodziców, o których co rusz słyszy lub jest świadkiem szklarnianych zapędów i każe wyluzować – bo niedługo będziemy się bać wypuścić dziecko z domu, byleby tylko nie nawdychało się tego strasznego powietrza z zewnątrz!
Dziecku trzeba dać się ponudzić, żeby mogło samo wpaść na pomysł, jak może wypełnić swój wolny czas. Pozwolić mu rozwijać kreatywność na własne kopyto, ale gdy zapyta, czy robi to dobrze, szczerze powiedzieć, czy nam się to podoba lub nie i dlaczego. Nie kupować telefonu komórkowego w wieku trzech lat, kiedy dziecko jeszcze nie umie sklecić poprawnie zdania z dwoma orzeczeniami. Bo przecież to jest jego umysł, jego uczucia, emocje i wybory i nic nam do tego. Niech się uczy na własnych błędach, łatwiej zaakceptuje siebie i zrozumie potknięcia innych, a jeszcze bardziej doceni osiągnięte sukcesy. Trzeba je rzucać na głęboką wodę, jak i my kiedyś byliśmy rzucani. Bez placów zabaw ogrodzonych drutem kolczastym. Trochę zaufać, żeby tym samym odwdzięczyły nam się w przyszłości. Tylko może łatwo tak mówić osobie bez dzieci...
Magdalena Mania