Ten film wywoływał kontrowersje, na długo przed tym jak trafił do kin. Dlatego niejeden widz pójdzie do kina przekonać się, jak to jest naprawdę. A argumentów za pójściem jest wiele. Już sama Meryl Streep stanowi jeden z najpoważniejszych powodów. Królowa kina ma się świetnie a wszystkie inne aktorki są daleko z tyle. Gdyby nie ona, ten film byłby najwyżej przeciętny. Szykuje się dawno już zasłużony Oscar?
Jak wieść głosi, ten film wywołał w Wielkiej Brytanii oburzenie, co dziwi o tyle, że Brytyjczycy są przecież współproducentami całej produkcji. Ale pewne emocje mogą być jednak usprawiedliwione, bo też film Phyllidy Lloyd nie patrzy na historię Thatcher, jako na postać – ikonę. Lloyd snuje opowieść o starszej, schorowanej kobiecie, która wspomina swoje życie. Życie pełne wydarzeń, które zmieniły świat, wydarzeń kontrowersyjnych, politycznie arcyciekawych, definiujących naszą, także polską historię współczesną. Z jej filmu rysuje się portret kobiety polityka, która dla swojej pracy poświeciła wiele, którą świat nie zawsze rozumiał, która marzyła o wielkości i wielkość osiągnęła. Czy ją kochają, czy nie znoszą, większość Brytyjczyków ma do Thatcher bardzo emocjonalny stosunek. To ich symbol. Ich ikona. Czy więc wypada ukazywać ją jako słabą?
Jednym z punktów zapalnych było zatrudnienie do głównej roli Meryl Streep, bez wątpienia, jednej z najlepszych aktorek na świecie, ale jednak Amerykanki. „Czy nie ma w Wielkiej Brytanii dobrych aktorek?” – głosiły tytuły protestujących artykułów, które – chcąc nie chcąc – robiły filmowi doskonałą reklamę, zanim jeszcze w ogóle pojawił się on w kinie. A Streep i tak wyszła z tego konfliktu obronną ręką. Aktorka znana jest z tego, że przezwiele miesięcy przygotowuje się do roli, bardzo skrupulatnie, metodycznie, niemalże pedantycznie. „Jestem naczyniem dla historii innych kobiet” – powiedziała obierając kiedyś nagrodę Złotego Globa. Dzisiaj naczyniem już nie jest, ona przeobraża się w graną postać, stając się jej kopią, jej repliką, z tym samym manieryzmem, tonem głosu, gestami czy sposobem bycia. A to przy graniu prawdziwych postaci historycznych jest szczególnie ważne. Tak było w filmie „Julie i Julia”, tak samo jest i tutaj. Wystarczy wyszukać w Internecie jedno z przemówień Margaret Thatcher, aby zobaczyć jak wielki jest talent Meryl Streep. Ona nie gra Thatcher, ona jest Margaret Thatcher.
Doskonała obsada, to zresztą jeden z najmocniejszych atutów tego filmu. I nie ma tutaj żadnych wyjątków. Od młodziutkiej Alexandry Roach, grającej młodą Margaret, poprzez Jima Broadbenta, Rogera Callama, Anthonego Head, aż po Richarda Granta – nie ma tutaj słabszego ogniwa, które zaniżałoby poziom aktorski całego filmu. Ogląda się go sprawnie, chociaż zaburzona chronologia i ustawiczne przeskakiwanie z teraźniejszości w przeszłość jednak zaburza przyjemność chłonięcia całości. Ten film to jakby wybrane sceny z życia jednego z najważniejszych polityków XX wieku, z teraźniejszą starszą Margaret łączącą je jako wspólne ogniwo. W całość wplecione są prawdziwe zdjęcia burzliwej Wielkiej Brytanii lat 70tych i 80tych, które doskonale go komentują ale też pokazują, że film idealnie oddaje ducha czasów, w których się dzieje. Bardzo dobra jest scenografia, fantastyczne kostiumy, perfekcyjny jest klimat. To bardzo dobry film z potencjałem na idealny. Może gdyby tylko pokazał więcej, nawet kosztem dłuższego czasu projekcji. Ale czy Meryl nie możemy przypadkiem oglądać bez końca?
Fot. Filmweb