A naprawdę myślałam, że z motywu X-menów Hollywood wyciągnęło już wszystko i jeszcze trochę. A tutaj proszę. „Pierwsza klasa” to porządne, doskonale zrobione kino pierwszego rzędu, znacznie lepsze niż ostatnie przygody Wolverina. Bardzo dobre kino sensacyjne dla każdego wielbiciela mocnych wrażeń science-fiction.
A z prequelami przecież różnie bywa. Z reguły są jedynie mało wyrafinowanym sposobem na wygenerowanie zysków z czegoś, co kiedyś było popularne. Niemalże z reguły odstają od innych części z serii jakością scenariusza i stawiają na efekty niż sensowną historię. Ale proszę, nie na darmo mówi się o wyjątkach od reguły. O prequelu X-menów można mówić tylko dobrze.
Film Matthew Vaughn’a to opowieść o tym, jak mutanci powoli zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, że wcale nie są okazjonalnymi przypadkami ludzi na świecie. Charles Xavier (wspaniały jak zawsze James McAvoy) robi karierę jako profesor od mutacji genetycznych. Nie zdradza światu, że jego praca już dawno nie jest teorią, nie dzieli się też swoimi umiejętnościami. Towarzyszy mu Raven, niebieska istota, zdolna imitować wygląd każdego, kogo zobaczy. Na ich drodze staje też Erik Lehnsherr, mutant, zdolny panować nad wszystkim co metalowe. Erikiem kieruje osobista vendetta, szuka bowiem mężczyzny, który w czasach wojny zabił jego matkę. Eric i Charles odszukają i jednoczą kolejną grupę mutantów i wspólnie wykorzystają własne umiejętności, aby pomścić zabitych i zapobiec jednemu z najniebezpieczniejszych kryzysów wojennych przed jakim stanął świat w swojej współczesnej historii. Ach, gdzie bylibyśmy bez tych mutantów?
I gdzie bylibyśmy bez takich rozkosznych, rozrywkowych filmów? Takich pierwszorzędnie zrobionych, hollywoodzkich majstersztyków, wspaniale zmontowanych, pełnych najlepszych, najbardziej zaawansowanych efektów specjalnych na jakie stać dzisiaj amerykański przemysł filmowy? W filmach takich jak X-Men po prostu nie można przesadzić z rozmachem efektów specjalnych, bo to uczta dla oka każdego kinomana. I tak samo jest tutaj. X-Meni podążają przez cały świat śladami swojego wroga, używając swoich mocy, aby kontrolować prawa fizyki, grawitację, zaprzeczając wszelkim zasadom, jakie definiują świat zwykłych ludzi. To dla pokazów ich możliwości oglądamy takie filmy, a tutaj trudno jest się nie zachwycić. Ba, zachwycić się nawet trzeba, bo te najnowsze efekty ustawione są w rozkosznym środowisku lat 60tych, pełnym pięknej, ale jakże już archaicznej scenografii i dziwnych dzisiaj kostiumów. Wizualnie to majstersztyk. O dziwo, to też dobre kino w zakresie scenariusza. To bardzo ciekawa, spójna historia o narodzinach nowego gatunku wśród ludzkości i początku czegoś, co przerodziło się w konflikt dwóch przyjaciół. Na szczęście dla nas, scenarzyści nie przesadzili z narodowym i tak częstym w amerykańskich filmach patosem i napisali po prostu świeżą, bardzo wartką opowieść o początkach X-Menów i przyjaźni pomiędzy Xavierem i Magneto. Świetnie się to ogląda, ponad dwie godziny mijają w mgnieniu oka. Aktorzy bawią się swoimi rolami, rozwijając przy tym cały wachlarz swoich umiejętności. Wspaniały jest James McAvoy, doskonały pozostaje Michael Fassbender. Kolejne umiejętności pokazują Jennifer Lawrence i January Jones. Miło jest na dużym ekranie po raz kolejny powitać Kevina Bacona. Nie ma w tym filmie nikogo, do kogo można by się doczepić, tak samo jak nie można doczepić się do samego filmu – widowiskowego, doskonałego, perfekcyjnie zmontowanego. Doskonałe kino rozrywkowe. Kupujcie bilety i czekajcie na część kolejną, bo ta wydaje się być nieunikniona.
Fot. Filmweb