Wielka cisza

Kartuzi zrobili dla reżysera Philipa Gröninga absolutny wyjątek (nie wpuszczają do klasztoru obcych), ale postawili twarde warunki.
/ 02.02.2007 13:35
Przede mną naprawdę trudne zadanie: przekonanie państwa, że warto spędzić w kinie niemal trzy godziny, i to na filmie dokumentalnym, w którym dialogi trwają w sumie może ze dwie minuty. Nie ma tu gwiazd, nie ma zwrotów akcji, są za to milczący mnisi bez końca powtarzający swoje rytuały (modlitwa, praca, czytanie). „Strata czasu” – pomyśli w tym momencie niejeden czytelnik. Nic bardziej mylnego! Niezwykła „Wielka cisza” Philipa Gröninga pozwala nam bowiem odzyskać cenny czas, który tak bezmyślnie trwonimy.

Witaj, duchowa przygodo!
Dla kartuzów sportretowanych w „Wielkiej ciszy” czas rzeczywiście płynie inaczej. Aż 15 lat kazali bowiem czekać reżyserowi filmu na zgodę, by mógł przekroczyć mury klasztoru Grande Chartreuse we francuskich Alpach. Dla nas to kawał życia, ale z perspektywy wieczności – mgnienie oka. Telefon zadzwonił w 1999 roku, kiedy Philip Gröning nie tylko zdążył już pogodzić się z faktem, że dokumentu nigdy nie nakręci, ale nawet kompletnie o nim zapomnieć.
– Pomyślałem, że mnie to już nie obchodzi, że to jakiś stary pomysł – opowiada „Przekrojowi”. – Potem jednak okazało się, że wciąż nurtują mnie te same pytania: kim jestem jako człowiek, jak wygląda moja relacja z Kościołem, ile wspólnego mam z mnichami jako artysta.
W 2002 roku rozpoczął realizację filmu. Kartuzi zrobili dla Gröninga absolutny wyjątek (nie wpuszczają do klasztoru obcych), ale postawili twarde warunki: reżyser nie będzie używał sztucznego światła, nie podłoży muzyki ani nie opatrzy filmu komentarzem. Może pokazywać materiał na festiwalach, ale nie w konkursie. Do klasztoru wejdzie bez ekipy i będzie musiał pytać mnichów o zgodę na ich filmowanie. Każdego dnia zostawiał więc liściki z informacją, gdzie chce kręcić – do momentu, gdy okazało się, że tylko jeden zakonnik jest zdecydowanie przeciwny obecności kamery. Gdy Gröning przystał na warunki, otrzymał klucz do furtki i zamieszkał w Grande Chartreuse na niemal cztery miesiące. Wziął ze sobą laptopa, farby (maluje), dziennik i stos książek, przede wszystkim albumy z malarstwem. – Przyszedłem tam z romantycznymi wyobrażeniami – uśmiecha się reżyser. – Sądziłem, że pobyt w klasztorze automatycznie napełni mnie wewnętrznym spokojem. Oczywiście myliłem się! Nie da się tego osiągnąć bez ogromnej wewnętrznej dyscypliny i żmudnej pracy.
Dziś przyznaje się, że na początku czuł się bardzo samotny, brakowało mu kontaktu z przyjaciółmi i nastoletnim synem. Z czasem polubił nowy tryb życia, choć nie było łatwo dostosować się do rytmu Grande Chartreuse, gdzie nie istnieje na przykład pojęcie czasu wolnego. Każda chwila wypełniona jest pracą, a sen przerywany nocnymi modlitwami. – Najtrudniej było mi się przyzwyczaić do chodzenia spać o 20, bo jestem nocnym markiem – opowiada. Gröning uczestniczył w życiu klasztoru i jednocześnie filmował: nabożeństwa, wielkie puste korytarze, noc zapadającą nad górami, mnichów pochylonych nad książkami i szalejących na śniegu, strzyżenie, cięcie drewna do piecyka w celi, skąpane w słońcu leżące na stole owoce. Detale, drobiazgi, chwile, twarze i dźwięki, które ułożyły się w niesamowity, hipnotyzujący film o duchowej przygodzie.
– Miałem w komputerze trochę muzyki, głównie klasycznej – mówi reżyser. – Ale tylko raz słuchałem Bacha. Wyłączyłem go po 20 minutach. Okazało się, że nie potrzebuję tu muzyki.
Nie zajrzał też do „Braci Karamazow” i ani razu nie pochylił się nad nowym scenariuszem, nad którym chciał w klasztorze popracować.
Gröning przyznaje, że z każdym dniem nowe życie stawało się coraz bardziej pociągające. Raz tylko opuścił klasztor, by we wsi na dole napić się kawy. Planowane sto dni zdjęć minęło szybko, ale postanowił przedłużyć pobyt. I wtedy właśnie wydarzył się dziwny wypadek: – Usunęły się pode mną kamienie i spadłem z sześciu metrów. Kamera się potłukła, ale nic mi się nie stało. I to był prawdziwy cud, bo upadłem na skały. Byłem w kompletnym szoku. Na kilka dni przerwałem zdjęcia, myślałem o tym dziwnym zdarzeniu i nagle uświadomiłem sobie, że miałem wypadek 101. dnia filmowania, czyli wtedy, kiedy powinienem był opuścić klasztor! – śmieje się. Mimo to został niemal cztery miesiące i później dwa razy wracał do klasztoru na dokrętki.


Że życie ma sens
Wbrew pozorom „Wielka cisza” nie jest filmem o kartuzach z Grande Chartreuse. To raczej próba spojrzenia na świat z perspektywy tego miejsca. Gdzie człowieka nic nie rozprasza, gdzie bardzo intensywnie odczuwa się zmianę pór roku czy pór dnia, gdzie uwagę przykuwają wzory, w jakie układają się goniące po niebie chmury czy plamy na stole malowane światłem niczym pędzlem najlepszego mistrza (dokument Gröninga jest niezwykle malarski). Gdzie łatwiej jest odsiać prawdziwe potrzeby od tych prawdziwych tylko na pozór. Gdzie choć nie dzieje się nic – czy też wciąż dzieje się to samo – każda chwila jest jak dojrzały, pachnący owoc. Czas mija i trwa zarazem. A skoro samo istnienie nas i świata dookoła jest tak fascynującą, piękną przygodą, czego chcieć więcej? Mnóstwo ludzi na Zachodzie szuka podobnych doświadczeń na przykład poprzez buddyzm, tymczasem Gröning przypomina, że medytacja czy też kontemplacja jest częścią również naszego własnego dziedzictwa.
Choć film pokazuje, że życie mnichów z „Wielkiej ciszy” wymaga gigantycznej pracy i poświęcenia, z naszej perspektywy to prawdziwy luksus. Oto za oknem sypie śnieg – rzecz zupełnie zjawiskowa, bo każdy z jego płatków ma niepowtarzalny kształt. A ja, zamiast obserwować ten cud, stukam w redakcji w klawisze komputera. Z perspektywy pokoju, który dzielę z jedenastoma koleżankami i kolegami z „Przekroju”, myślę z tęsknotą o wielkiej klasztornej kuchni. Co wcale nie znaczy, że chciałabym się znaleźć za murami Grande Chartreuse. „Wielka cisza” przypomina po prostu, że możemy żyć nieco uważniej.
48-letni Gröning opowiada mi, że po skończeniu filmu stara się pielęgnować w sobie „przekonanie, że wszystko zmierza we właściwym kierunku, że życie ma sens”. – Za dużo mamy w sobie strachu – dodaje. – W Grande Chartreuse zrozumiałem, że najważniejsze jest zaufanie, a nie koncentrowanie się na tym, że coś pójdzie nie tak. Mnisi pokazali mi jasną stronę katolicyzmu związaną z łaską i odkupieniem, a nie grzechem i karą. Pod wpływem spotkania z nimi inaczej patrzę na życie.


„Wielka cisza” nie jest jednak filmem skierowanym do katolików czy w ogóle ludzi wierzących, ale do wszystkich, którzy mają ochotę na 160 minut wyrwać się z codzienności i zanurzyć w kojącej ciszy. Zresztą sami mnisi są równie otwarci: „Kimkolwiek jesteś, cokolwiek cię tu przywiodło – witaj”, takie zdanie znajdziemy na ich oficjalnej stronie internetowej. I dlatego kimkolwiek jesteś i cokolwiek cię tu przywiodło – koniecznie obejrzyj ten film.

Małgorzata Sadowska/ Przekrój

„Wielka cisza”, reż. Philip Gröning, Niemcy 2006, Gutek Film, premiera 9 lutego



Kartuzi
Zakon (męski i żeński) kartuzów został założony w 1084 roku przez Brunona z Kolonii. Jego nazwa pochodzi od pierwszej siedziby zakonu – doliny La Chartreuse pod Grenoble. W Polsce kartuzi obecni byli od XIV wieku (w 1823 r. władze pruskie doprowadziły do kasacji zakonu), a kaszubskie Kartuzy to jedno z kilku miejsc, gdzie zbudowano klasztory. Mnisi żyją w izolacji od świata zewnętrznego (choć w filmie możemy usłyszeć, jak jeden z nich mówi: – Jutro lecę do Seulu), według surowych zasad opartych na regule benedyktyńskiej. Obowiązuje tu klauzula milczenia, od której odstępuje się tylko w ściśle określonych przypadkach. Rodzinom wolno odwiedzać mnichów dwa dni w roku. A przede wszystkim życie w kartuzji jest życiem we wspólnocie samotników, mnisi mieszkają w oddalonych od siebie celach z ogródkiem, większość dnia spędzają w odosobnieniu, spotykając się tylko na nabożeństwach, niedzielnym obiedzie (są wegetarianami!) i spacerze. Nawet kuchnia Grande Chartreuse jest ogromna, by przygotowujący tu posiłki mnisi pracowali w oddaleniu.
Na całym świecie w 23 klasztorach mieszka dziś około 370 kartuzów, a każdy klasztor jest ekonomicznie samowystarczalny – niektóre dzięki produkcji słynnych likierów.