Jason Friedberg i Aaron Seltzer odważyli się stawić czoła hołubionej przez miliony sadze Stephenie Meyer. Wymierzyli policzek wampirzemu love story i obronili tytuł malinowych królów.
Saga "Zmierzch" jest świetnym materiałem na parodię. Udowodniła to ekipa Hillywood, której filmiki do teraz są jednymi z najchętniej oglądanych na youtube. Biorąc pod uwagę nieporównywalnie większy budżet Friedberg i Seltzer mieli naprawdę duże pole do popisu. Mogli stworzyć coś naprawdę zabawnego. Tymczasem "Wampiry i świry", czy raczej "Vampires suck!" (już brak mi sił, by komentować poczynania polskich tłumaczy), to jeden z najnudniejszych filmów tego roku, a może nawet najnudnieszy, bo naprawdę nie przypominam sobie, żebym oglądała ostatnio coś aż tak nużącego. To zrobiony bez pomysłu zlepek oklepanych gagów ujętych w klamrę dwóch pierwszych ekranizacji sagi Stephenie Meyer.
Marność nad marnościami? Prawie. W twórczości Friedberga i Seltzera widoczny jest bowiem pewien progres. Po pierwsze utrzymano klimat "Zmierzchu". Po drugie postarano się, aby aktorzy wyglądem przypominali oryginalne postaci. Spośród obsady najbardziej wyróżniała się Jenn Proske, która wcieliła się w główną bohaterkę Beccę Crane. Jenn do perfekcji opanowała wszystkie ruchy Kirsten Stewart. Stękała jak Bella, zagryzała wargę jak Bella, a nawet odgarniała włosy tak jak ona. Myślę, że świetnie odnalazłaby się w roli panny Swan, gdyby zaproponowano jej tę rolę. Matt Lanter jako Edward Sullen i Chris Riggi jako Jacob Black również byli przekonujący, lecz nie tak jak Jenn. Zagrali dobrze i tyle. Może nawet trochę lepiej od Roberta Pattinsona i Taylora Lautnera. W filmie tym można dopatrzeć się wielu nawiązań do popkultury (burtonowska Alicja, Lady Gaga, Buffy Summers, "Czysta krew", Taylor Swift, Jonas Brothers, Black Eyed Peas, "Plotkra" itd.), lecz w gruncie rzeczy pasują one do tego filmu jak piernik do wiatraka (no może poza Buffy i "Czystą krwią" - w końcu to film o wampirach). "Wampiry i świry" to naprawdę słaby film, choć nie tak tragiczny jak "Poznaj moich Spartan" i "Totalny kataklizm". Biorąc pod uwagę dziesięciostopniową skalę zasługuje na naprawdę mocną dwójkę.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Jason Friedberg i Aaron Seltzer byli przecież współscenarzystami komedii "Szklanką po łapkach" i "Straszny film". A mimo to nie nauczyli się nic na temat parodii. Ich produkcjom daleko do kultowych komedii Kena Finkelmana ("Czy leci z nami pilot?" i "Spokojnie to tylko awaria"), filmów Mela Brooksa, czy obrazów Jima Abrahamsa. Odporni na krytykę będą jednak kręcić dalej. A my, widząc filmy opatrzone ich nazwiskami, uciekajmy gdzie pieprz rośnie. Nie dajmy się zwieźć sprytnie zmontowanym zwiastunom. Strata czasu.